niedziela, 10 listopada 2013

RECENZJA: AVRIL LAVIGNE - "AVRIL LAVIGNE"

Witajcie,

Zapraszam Was do przeczytania recenzji najnowszej płyty Avril Lavigne "Avril Lavigne". Kto już słyszał ten krążek, niech napisze co sądzi na jego temat w sekcji komentarzy. 



DOJRZAŁOŚĆ WIECZNIE MŁODEJ

Swój piąty studyjny album kanadyjska wokalistka postanowiła nazwać po prostu „Avril Lavigne”. Pomimo tego, że nie stoi za tym żadna większa ideologia, można ten fakt jednak odczytywać symbolicznie. Avril Lavigne na tym krążku zebrała w całość wszystkie swoje dotychczasowe wcielenia i wymieszała je, ukazując swoje aktualne, złożone oblicze.

Konflikt z wytwórnią spowodował opóźnienie wydania poprzedniej płyty o ponad rok, a w rezultacie komercyjne fiasko „Goodbye Lullaby”. Nic dziwi więc fakt, że Avril w 2011 roku zmieniła swojego wydawcę. Dzięki przejściu do Epic Records Lavigne powróciła do współpracy z L.A. Reidem, który ponad 10 lat wcześniej podpisał z debiutującą wówczas w świecie muzycznego biznesu nastolatką jej pierwszy kontrakt.

Klimat tego albumu wyznaczyła przede wszystkim współpraca Avril z jej aktualnym mężem Chadem Kroegerem, wokalistą kanadyjskiego zespołu rockowego Nickelback. Podczas wspólnej pracy nad materiałem na nową płytę Avril, pojawiło się między nimi uczucie, a krótko po tym para zaręczyła się. Większość kompozycji na płycie jest napisana właśnie przez Avril i Chada, do których dołączył David Hodges - producent, kompozytor, a również były członek zespołu Evanescence.

Brzmienie „Avril Lavigne” jest na tyle zróżnicowane, że trudno jest znaleźć wspólny mianownik dla wszystkich piosenek. Słuchając czterech pierwszych utworów na płycie, można odnieść wrażenie, że ma się do czynienia z twórczością nastoletniej gwiazdy, którą Avril nota bene przestała być już niemalże 10 lat temu. Pop/rockowe single „Here’s to Never Growing Up” i „Rock N Roll” posiadają wszystkie elementy przeboju, jednak z powodu znikomej promocji piosenkom nie udało się skutecznie zaistnieć na rynku. „17” to oparty na prostych gitarowych chwytach i  perkusji  powrót do przeszłości i wspomnienie beztroskich lat młodzieńczej miłości. Z kolei w „Bitchin’ Summer” Avril przypomina nam nie tylko atmosferę wakacyjnych imprez, ale także fakt, że lubi czasem pobawić się w rapowanie. Przekaz tych piosenek jest wyraźny, Avril chce się przede wszystkim dobrze bawić i nie obchodzi jej, czy dla kogoś jej zachowanie, czy też wizerunek są niedojrzałe.

Jeśli nowy album Kanadyjki miałbym podzielić na części,  to druga z nich rozpoczęłaby się utworem „Let Me Go”, który został wybrany na trzeci singiel promujący to wydawnictwo. Zaśpiewana w duecie z mężem ballada miała być pierwotnie piosenką o rozstaniu, jednak z powodu tego, co w czasie nagrywania płyty zaszło między Avril i Chadem, w tekście zaszły modyfikacje, by zmienić wydźwięk piosenki na bardziej pozytywny. Nie jest zaskoczeniem, że małżeńska kompozycja przypomina w brzmieniu nowsze przeboje Nickelback z charakterystycznymi riffami i wyznaczającymi melodię dźwiękami fortepianu. Następne „Give You What You Like” to jeden z najmocniejszych punktów w całym zestawie. Avril zaskakuje tu nie tylko oryginalną kompozycją, ale też głębią swojego wokalu. Nie można też przejść obojętnie wobec warstwy tekstowej tego kawałka. Avril śpiewa w nim o charakterystycznym  dla naszych czasów chłodzie uczuciowym i braku miłości w intymnych relacjach między ludźmi. To wszystko sprawia, że „Give You What You Like” mogłoby z powodzeniem znaleźć się na płycie np. takiej piosenkarki jak Lana del Rey.


O artystycznym dojrzewaniu wokalistki świadczy na tej płycie nie tylko romans z bardziej alternatywnymi brzmieniami, ale także dwa kolejne bezkompromisowe utwory. Owocem wieloletniej znajomości Avril z Marilynem Mansonem jest „Bad Girl”. Faktem jest, że Avril w swojej karierze jeszcze nie śpiewała tak odważnego tekstu. Trudno oprzeć się wrażeniu, że ustalając kolejność utworów na płycie, ktoś chciał puścić oko do słuchacza, a może nawet nieco sobie zażartować. Jak inaczej wytłumaczyć bowiem fakt, że tuż po duecie z etatowym skandalistą sceny rockowej na albumie pojawia się elektroniczny smaczek z elementami dubstepu i wstawkami w języku japońskim o znaczącym tytule „Hello Kitty”? Słuchając tego utworu po raz pierwszy ma się ochotę na sprawdzenie, czy przez przypadek nie włączyła się inna płyta. Po otrząśnięciu się z pierwszego szoku, że Avril Lavigne nagrała coś takiego, nadchodzi myśl, że ta kobieta musiała naprawdę się świetnie bawić nagrywając taki numer.

Trzecia część tego albumu to pięć popowych piosenek, które nie przynoszą już większych niespodzianek. Wyjątek wśród nich stanowi „Hello Heartache” – jedna z mniej oczywistych kompozycji. Choć melodię wyznacza banalne la la la la la la la la Avril stosuje tam nieco inny styl śpiewu. Z kolei „You Ain’t Seen Nothin’ Yet” mogłoby z powodzeniem znaleźć się na trzeciej płycie Kanadyjki z 2007 roku, czyli „The Best Damn Thing”, gdzie dominował energiczny pop-punkowy klimat. O tym, że piosenkarka ma już dawno za sobą okres dramatycznych przeżyć słychać szczególnie w piosence „Sippin’ on Sunshine”, który jest chyba najbardziej radosnym utworem na całym albumie.

Pod koniec płyty następuje charakterystyczne dla pop/rockowych albumów wyciszenie. W intymnym „Falling Fast” Avril subtelnie opowiada o zakochiwaniu się i nadziei na to, że to uczucie będzie trwać. O trudnościach jakie pojawiają się w miłosnych relacjach między ludźmi Lavigne śpiewa w „Hush hush”, czyli ostatnim utworze na płycie. Słyszymy tam fortepian, skrzypce oraz pełen emocji głos Avril.

Skejterka, mroczna dziewczyna, rockowa laska, dojrzała kobieta. Avril nie jest żadną z nich, czy też trafniej byłoby stwierdzić, że jest każdą z nich po trochu. W karierze wokalistki nadszedł czas na zerwanie z wszystkimi dotychczasowymi łatkami i przedstawienie Avril Lavigne taką, jaką jest naprawdę, czyli skomplikowaną i niesprecyzowaną. Na swoim piątym albumie kanadyjska gwiazda z jednej strony użyła sprawdzonych wcześniej patentów na pop-rockowe hity, z drugiej zaś odważyła się nieco poeksperymentować i ze wsparciem swojego męża i ulubionego producenta pokazać z dobrym skutkiem, co jej aktualnie w duszy gra.

Tracklista:
1. "Rock n Roll"  
2. "Here's to Never Growing Up"  
3. "17"  
4. "Bitchin' Summer"  
5. "Let Me Go" feat. Chad Kroeger
6. "Give You What You Like"  
7. "Bad Girl" feat. Marylin Manson
8. "Hello Kitty"  
9. "You Ain't Seen Nothin' Yet"  
10. "Sippin' on Sunshine"  
11. "Hello Heartache"  
12. "Falling Fast" 
13. "Hush Hush"  


Avril Lavigne
Avril Lavigne
Epic Records 2013
ocena: 8/10

czwartek, 31 października 2013

MTV EMA PRE-PARTY WARSZAWA: RELACJA


Kolorowe reflektory, błyski fleszy oraz gorące nazwiska muzycznej sceny – tego wszystkiego nie zabrakło na zorganizowanej po raz pierwszy w Polsce MTV EMA Pre-Party – imprezie będącej swoistą rozgrzewką przed corocznym rozdaniem europejskich nagród MTV. Jeszcze przed przybyciem na to wydarzenie, ochrzciłem ten event mianem EMA dla ubogich i niestety po części się to sprawdziło. Nie zmienia to faktu, że bawiłem się całkiem dobrze.



1. Miejsce

Doprawdy nie mam pojęcia co organizatorzy wszelakich imprez, fashion weekendów i koncertów widzą w miejscu nazwanym światowo ( a jakże!) Soho Factory. Obskurna, zimna hala na Pradze z trudnym dojściem. I żeby nie było – lubię surowe i minimalistyczne klimaty. Książkowe przykłady genialnego wykorzystania industrialnych budynków i pomieszczeń można znaleźć na każdym kroku w Łodzi. Byłe fabryki i zakłady zamienione w klimatyczne, hipsterskie knajpy i kluby odpowiednio urządzone wyglądają świetnie. Tego niestety nie można powiedzieć o warszawskim Soho Factory. No ale mniejsza z wyborem miejsca. Całość została niby całkiem nieźle zaaranżowana na potrzeby telewizyjnej imprezy. Czemu niby? Po zawieszenia wzroku na nieco dłużej dostrzegłem, że do udekorowania głównej hali użyto czegoś, co przypominało wypełnione wątłym kolorowym światełkiem …gigantyczne baniaki na wodę. Może to tylko moje wrażenie, jeśli ktoś wie coś więcej, serdecznie proszę o komentarz na dole. Plus za szatnię, bar i okazałą scenę. Minus za bardzo skromny wystrój i zmuszenie co bardziej głodnych uczestników do spożywania posiłków ( że tak sobie pozwolę nazwać hamburgery) na zewnątrz w jesiennym chłodzie.

2. Gwiazdy

                            Ewelina Lisowska w czasie występu

Główną atrakcją wieczoru byli oczywiście nominowani do nagrody MTV EMA w kategorii najlepszy polski wykonawca (w języku światowym szumne Best Polish Act). Na scenie zaprezentowali się kolejno Donatan (po raz pierwszy nominacja dla producenta muzycznego,a nie stricte wykonawcy) Kamil Bednarek z zespołem (zwycięzcy nagrody), Ewelina Lisowska, Margaret oraz Dawid Podsiadło. Całość sprawnie poprowadził duet Patricia Kazadi oraz debiutujący w roli konferansjera Torres z zespołu Afromental.

    Kamil Bednarek ze statuetką MTV EMA

Donatan z powodzeniem liczonym w ilości sprzedanych płyt gra na niezrozumiałej przeze mnie strunie poruszającej serca polskiej publiczności. Połączenie hip hopu i muzyki ludowej przypomina mi coraz bardziej absurdalne klimaty panujące w ostatnich latach na finałach konkursu piosenki Eurowizji, ale co kto lubi, nie wnikam. Kamil Bednarek jest typowym zwierzęciem scenicznym. Z pomocą niesamowitej, pozytywnej energii oraz szerokiego uśmiechu i przypuszczalnie dzięki odsłoniętym umięśnionym ramionom kupił publikę, a zwłaszcza jej żeńską część dosłownie w kilka sekund. Ewelina Lisowska zaczęła występ od piosenki „Aero-Plan II”, do której niebawem ma wyjść teledysk. Nieznany publiczności utwór nie przyjął się z dużym aplauzem, jednak tłum zdecydowanie ożywił się w czasie wykonywania hitu „W stronę słońca”. Margaret zaprezentowała się w niebieskim futerku, a w czasie jednej piosenki ze sceny poleciało konfetti, co może nieco odwróciło uwagę od jej niezbyt pewnego wokalu. Możliwe, że to wynik złego odsłuchu, lub gorszej predyspozycji młodej piosenkarki. Jako ostatni polski wykonawca na scenie pojawił się Dawid Podsiadło, który zaczął swój  występ od przeboju „Trójkąty i kwadraty”. Laureat II edycji polskiego X Factora to stylistyczne przeciwieństwo Margaret zarówno w kontekście wyglądu, jak i gatunku wykonywanej muzyki, jednak oboje spotkali się z życzliwą reakcją zgromadzonych ludzi.

    Dizzee Rascal na scenie w Soho Factory

Jako zagraniczna gwiazda wieczoru wystąpił Dizzy Rascal. Raper był już wcześniej w Polsce z okazji lipcowego koncertu Rihanny w Gdyni, gdzie wystąpił jako support. Jego energetyczny występ był już ostatnim tego wieczora. Po nim uczestników imprezy rozkręcał już tylko DJ.

                             Honorata "Honey" Skarbek

Poza nominowanymi do nagrody, na imprezie pojawili się m.in.: Honorata „Honey” Skarbek (prezentowała się bardzo ładnie w obcisłej białej sukience) Natalia Siwiec, projektantka Lana Nguyen, Candy Girl, Łukasz Jakóbiak, debiutujący piosenkarz Dawid Kwiatkowski, Aleksandra Szwed, aktor Michał Milowicz oraz zastęp wszechobecnych blogerek modowych z Julią „Maffashion” Kuczyńską na czele. Do tego nieco egzotycznego zestawu dołączył niespodziewanie także Kazik Staszewski.

3.  "Ekipa na bogato"

    Obsada "Warsaw Shore"

Trudno było również oprzeć się wrażeniu, że Pre-Party było jednak przede wszystkim pretekstem do wypromowania najnowszego programu stacji MTV Polska, czyli Warsaw Shore – Ekipa z Warszawy. Emisja pierwszej polskiej edycji jednej z najbardziej żenujących produkcji w historii telewizji rusza już 10. listopada. Z tego powodu w przerwach między występami na telebimach wyświetlały się raz po raz zwiastuny programu oraz sylwetki uczestników. Skoro już mowa o uczestnikach… wyglądający jak klony bohaterów zagranicznych edycji „Warszawiacy” prężyli się i wyginali, starając się ze wszystkich sił pokazać jak świetnie się bawią. Z powodu obecności konkurencyjnej ekipy pseudo-serialu „Miłość na bogato” w pewnych momentach, nawet wykonując zawiły slalom, trudno było nie stać się tłem dla filmowanych przez kamery produkcji.

Relację z MTV EMA Pre-Party w Warszawie będzie można obejrzeć 10. listopada na antenie MTV przed transmisją właściwej gali MTV EMA, która w tym roku odbywa się w Amsterdamie.

Czy organizowanie takiej imprezy to dobry pomysł? Co sądzicie o galach MTV?


piątek, 25 października 2013

RECENZJA: MILEY CYRUS - BANGERZ

Witajcie, 

Mam dla Was recenzję najnowszej płyty Miley Cyrus "Bangerz". Zapraszam do lektury i czekam na Wasze opinie na jej temat. 



CHAOS KONTROLOWANY

Swoją transformację od idolki małych dziewczynek do dyżurnej skandalistki show biznesu Miley rozpoczęła w 2012 roku. Nieskrępowana dłużej kontraktem wokalistka obcięła swoje długie, brązowe włosy i zafarbowała je na blond. W tym roku zatrudniła nowego menedżera ( Larry Rudolph, znany ze współpracy z Britney Spears) i podpisała umowę z nową wytwórnią. Jak przyznaje sama artystka, po tym jak odeszła z wytwórni Hollywood Records, zgłaszali się do niej przeróżni producenci i menedżerowie, z których każdy miał swój pomysł na to co i jak powinna teraz śpiewać. Miley ostatecznie wybrała wytwórnię RCA Records, będącą częścią Sony Music Entertainment, która dała jej dużą swobodę.

Na pierwszy singiel został wybrany utwór „We Can’t Stop”. Młoda gwiazda śpiewa w nim o imprezie, wolności i szeroko rozumianej swobodzie obyczajów... Całość została opatrzona wzbudzającym kontrowersje teledyskiem, w którym Cyrus ukazała w pełni swój nowy, wyuzdany wizerunek. Piosenka z miejsca stała się przebojem, a prowokacyjnym występem na gali MTV Video Music Awards gwiazda ostatecznie odcięła się od image'u grzecznej dziewczynki z serialu „Hannah Montana”. Obecne zachowanie i wygląd Miley z pewnością nie są przypadkowe i są efektem starannie przemyślanej strategii, która odnosi bardzo dobry skutek.

Drugi singiel, ballada „Wrecking Ball” to pierwszy w karierze Miley numer 1 na prestiżowej liście Billboard Hot 100. Jest to jeden z dwóch utworów z płyty, na którym poza syntetycznymi bitami i perkusją, można także usłyszeć instrumenty smyczkowe.

Na swoim czwartym studyjnym albumie 20-letnia Miley Cyrus obiera kompletnie nowy kierunek swojej muzycznej drogi. „Bangerz” to zestaw kilkunastu popowych utworów inspirowanych głównie hip hopem i R&B. Za brzmienie na tej płycie odpowiedzialny jest Mike WiLL, twórca hitów m.in. Rihanny, Lil Wayne’a i Ciary. Młody producent jest także współautorem większości piosenek na „Bangerz”. Piosenkarkę wsparły również takie tuzy jak Pharell Williams, czy will.i.am.

W warstwie tekstowej „Bangerz” w skrócie przedstawia obraz żądnej zabawy i przygód młodej dziewczyny (We Can’t Stop”, „Love Money Party”, „4X4”), która jednocześnie zmaga się z emocjami towarzyszącymi kończącemu się związkowi („Wrecking Ball”, „My Darlin’”, „Maybe You’re Right”). Ten rozdźwięk słychać wyraźnie na płycie, co sprawia nieco schizofreniczne wrażenie.

Na tej płycie nie brakuje kolaboracji z innymi artystami. Głównie są to raperzy (Nelly, Future, Big Sean, French Montana), jednak najbardziej znaczący zdaje się być udział Britney Spears w kawałku “SMS (Bangerz)”. Popowy utwór z elementami hip hopu (Miley w tej piosence próbuje swoich sił w rapie) według zapowiedzi Cyrus ma zostać trzecim singlem promującym tę płytę.  

Miley na nowym krążku czerpie również z klasyków czarnych brzmień. W refrenie singla „We Can’t Stop” znajduje się odniesienie do kultowej hip hopowej kompozycji „La Di Da Di” z 1985 roku. Natomiast utwór „My Darlin’” z udziałem rapera Future zawiera fragmenty kompozycji „Stand By Me” wykonywanej oryginalnie przez Ben E. Kinga na początku lat 60. ubiegłego wieku.

Klimat tego albumu zdecydowanie został zdeterminowany przez dobór hip hopowych artystów i producentów. Trudno jednak znaleźć wspólny mianownik dla wszystkich kompozycji na „Bangerz”. Można odnieść wrażenie, że Miley nadal jeszcze poszukuje swojego stylu, co nie zmienia faktu, że jej romans z kulturą hip hopu zaowocował niebanalną płytą, która wyznacza nowe standardy popowej muzyki. 

Album "Bangerz" jest dostępny w wersji podstawowej oraz w wersji deluxe zawierającej 3 dodatkowe utwory. 

Tracklista:
1. Adore You 
2. We Can't Stop 
3. SMS (BANGERZ) feat. Britney Spears 
4. 4X4 feat. Nelly 
5. My Darlin feat. Future
6. Wrecking Ball
7. Love Money Party feat. Big Sean 
8. Get It Right 
9. Drive 
10. FU feat. French Montana 
11. Do My Thang 
12. Maybe You're Right 
13. Someone Else

14. Rooting for My Baby (wersja deluxe)
15. On My Own (wersja deluxe)
16. Hands in the Air feat. Ludacris (wersja deluxe)

Miley Cyrus
Bangerz
RCA Records 2013

ocena: 7,5 / 10

A co Wy sądzicie na temat Miley Cyrus i jej nowej płyty? 

piątek, 31 maja 2013

LOVE, LUST, FAITH & DREAMS

Witajcie,

Tym razem przygotowałem dla Was fragmenty mojej recenzji najnowszego krążka 30 Seconds to Mars "Love, Lust, Faith and Dreams". Ta amerykańska kapela jest w Polsce niezwykła popularna. Wystarczył zaledwie tydzień sprzedaży, aby album uzyskał w naszym kraju status złotej płyty. Co sądzę o tym wydawnictwie możecie przeczytać poniżej.


"Konflikt z wytwórnią, pozew sądowy i batalia o miliony dolarów. Te kwestie odcisnęły piętno na poprzedniej płycie 30 Seconds to Mars. Tym razem jest o wiele bardziej kolorowo, co widać już po okładce „Love, Lust, Faith and Dreams”. Nowy album Amerykanów to niezwykła mieszanka alternatywnego rocka, radosnych bitów, patetycznych refrenów... i odrobiny szaleństwa.

Ponad cztery miliony sprzedanych egzemplarzy płyty. Najdłuższa rockowa trasa koncertowa wpisana do Księgi Rekordów Guinnessa (łącznie 309 koncertów w ciągu dwóch lat) w ramach promocji jednego albumu. Nic dziwnego, że amerykańska kapela postanowiła na swoim nowym albumie podążyć w kierunku wyznaczonym na poprzedniej płycie „This Is War”. Głośniejszy i o wiele bardziej elektroniczny i eksperymentalny – taki właśnie był w porównaniu do dwóch pierwszych krążków trzeci album zespołu z 2009 roku. Na najnowszym, wydanym w tym miesiącu „Love, Lust, Faith and Dreams” znajduje się 12 kompozycji, w których ponownie słychać zdecydowanie mniej gitar, a więcej syntezatorów, keyboardów i wyznaczającej niemalże taneczny rytm, mocnej perkusji.
[...]
Trwająca trzy kwadranse płyta rozpoczyna się od krótkiego utworu „Birth”. I już w tym kawałku można usłyszeć to, co jest dla niej charakterystyczne, czyli użycie takich instrumentów jak waltornie, puzony i tuby. Właśnie te dźwięki to także elementy w dużej mierze instrumentalnego „Pyres of Varanasi”. W majestatycznym, kojarzącym się z hymnem nadchodzącej apokalipsy utworze, nie słychać wokalu Jareda Leto, lecz głos indyjskiego mężczyzny i dźwięki ulicy. To właśnie w Indiach rozpoczął się proces nagrywania nowego albumu, dokąd wokalista udał się po zakończeniu trasy koncertowej.

Na pierwszy singiel z płyty standardowo został wybrany najbardziej przebojowy utwór z całego zestawu, czyli „Up in the Air”. Nie ma w nim nic zaskakującego poza zawrotnym tempem, w jakim kawałek wkręca się do głowy słuchacza (pierwsze, ewentualnie drugie przesłuchanie) i absolutnie nie chce z niej wyjść. Drugi singiel „Conquistador” to udany zwrot ku mocniejszemu, gitarowemu brzmieniu. Na próżno jednak szukać na tej płycie piosenek w podobnej stylistyce.

Kolejne trzy utwory to najmocniejsze punkty w całym zestawie. Wzruszające „City of Angels” opowiada historię młodzieńca, który – nie bez przeszkód – znajduje swoje miejsce na ziemi (Jared Leto w wieku 20 lat przyjechał do Los Angeles, by rozpocząć swoją aktorską karierę). Z kolei przykładem fenomenalnego połączenia instrumentów smyczkowych, elektroniki i gitar jest następny na płycie utwór „The Race”. Warto również zwrócić uwagę na oparte na partiach klawiszy „End of All Days”. Przeszywający serce i emocjonalny wokal Leto doskonale współgra z niezwykle przejmującym tekstem utworu (Maniacy miłosnych pieśni; Zniszczenie łagodzi grę; Potrzebuję nowego celu; Ponieważ zgubiłem swą drogę).
[...]
Nowy album 30 Seconds to Mars nie jest dziełem wybitnym. Nie jest to też płyta wielce zaskakująca. Cieszy jednak fakt, że zespół pomimo formalnych i prawnych problemów nadal tworzy muzykę na bardzo wysokim poziomie. Niektórych może drażnić powtarzalność motywów z poprzedniego krążka. Kto by jednak ponownie nie użył patentów, dzięki którym osiągnął nie tylko komercyjny sukces, ale sprawił, że charakterystyczne brzmienie zespołu jest momentalnie rozpoznawalne przez miliony fanów na całym świecie? Do takiego stanu artyści dążą czasami przez całą swoją karierę. Trzem panom z 30 Seconds to Mars już się to udało.

Informacja koncertowa: 30 Seconds to Mars wystąpi już 5.czerwca w Warszawie podczas drugiego dnia Impact Festiwal."

Pełna treść mojej recenzji do przeczytania tutajhttp://cdn.ug.edu.pl/index.php/kultura/muzyka/1532-mio-dza-wiara-i-marzenia

Serdecznie pozdrawiam,

Robert Choiński

czwartek, 30 maja 2013

ORANGE WARSAW FESTIVAL; BEYONCÉ; THE OFFSPRING

Witajcie,

Jeszcze nie do końca udało mi się ochłonąć po wrażeniach zeszłego weekendu, a już praktycznie nadszedł (przyspieszony z powodu Bożego Ciała) kolejny. Skupmy się jednak na świętach muzycznych, a nie kościelnych. W minioną sobotę i niedzielę na Stadionie Narodowym w Warszawie odbyła się kolejna już odsłona Orange Warsaw Festival. Niekwestionowaną gwiazdą nr 1 tej edycji festiwalu była Beyoncé. Sama informacja na temat tego, że była członkini Destiny's Child ma w końcu po raz pierwszy przyjechać do Polski odbiła się szerokim echem nie tylko w mediach, lecz także wśród zwykłych internautów. W ostatnim czasie taką wrzawę spowodował jedynie występ idola nastolatek Justina Biebera.


Nie da się zaprzeczyć, że Beyoncé wielką wokalistką jest. Nie udało mi się uczestniczyć w tym widowisku (bo trudno nazwać takie show jedynie koncertem), ale z tego co udało mi się dowiedzieć od znajomych, którzy tam byli, Beyoncé dała naprawdę spektakularny występ. Niektórzy spodziewali się po niej jeszcze więcej, jednak tak jest właśnie, gdy marka artysty jest eksploatowana do oporu. Zaczyna nam się wydawać, że wykonawca jest już niemalże nadczłowiekiem i oczekujemy nieosiągalnego. Apetyt na występ Amerykanki na pewno podsycały również rozwieszone masowo w całej Warszawie (i praktycznie w całej Polsce i innych krajach, gdzie na rynek odzieżowy dociera marka H&M) plakaty i billboardy promujące kolekcję strojów kąpielowych sygnowanych imieniem piosenkarki.


Podczas wielu koncertów i festiwali słyszałem ze sceny słowa artystów, że Polska to niezwykły kraj. Polska publiczność tym razem także nie zawiodła. Poza tym, że fani Beyoncé wypełnili po brzegi Stadion Narodowy, to również przygotowali specjalną niespodziankę. Dochodzę do wniosku, że akcje fanowskie na koncertach stają się flagową specjalnością naszego narodu. W czasie piosenki "Halo" publiczność wyrzuciła do góry niebieskie balony. Wokalistka była bardzo zaskoczona i wzruszona.


Zupełnie nieplanowanie i nieoczekiwanie wszedłem na Stadion Narodowy podczas drugiego dnia OWF 2013. Siedziałem sobie spokojnie w mieszkaniu przygotowując się do poniedziałkowych testów z angielskiego i niemieckiego, gdy zadzwonił do mnie znajomy z pytaniem, czy mam już plany na wieczór... Okazało się, że dysponuje wejściówką na OWF, której sam nie chce wykorzystać. W taki sposób udało mi się zobaczyć występ The Offspring i bawić się na tym festiwalu trzeci rok z rzędu.


Punkrockowa energia amerykańskiej kapeli porwała publiczność i kolejny raz miałem okazję do żywiołowego podskakiwania i machania rękami. Pomimo początkowych problemów z nagłośnieniem (instrumenty tłumiły głos wokalisty) koncert The Offspring zaliczam do jak najbardziej udanych. Kapela okres swojej szczytowej popularności ma już raczej za sobą, jednak nadal prezentuje bardzo wysoki poziom muzyczny. Moją szczególną uwagę zwróciła znakomita gra gitarzysty Kevina Wassermana (pseudonim Noodles).


A co Wy sądzicie o Beyoncé i innych występach w czasie tegorocznej edycji Orange Warsaw Festival?

Pozdrawiam,

Robert Choiński

poniedziałek, 27 maja 2013

MARIKA & JUWENALIA

Witajcie,

Ponownie muszę przeprosić za zastój na blogu. Mam teraz sporo nauki w związku z letnią sesją egzaminacyjną na studiach. Poza tym naprawdę dużo się teraz dzieje. Jednak uważam, że lepiej jest brać udział w wielu atrakcjach i maksymalnie je przeżywać, niż siedzieć przed komputerem stwarzając pozory bujnego życia kulturalnego i towarzyskiego.

Chłodna i wietrzna aura pogodowa kontrastowała z niezwykłym ciepłem, jakie biło ze sceny podczas występu Mariki w zeszły czwartek. Koncertowa premiera albumu "ChilliZET Live Sessions: MARIKA" miała miejsce przy nowym lokalu Cuda na Kiju (ul. Nowy Świat 6/12). Info dla smakoszy piwa: Można się tam uraczyć kilkoma rodzajami pysznych, aromatycznych, belgijskich browarów. Wróćmy jednak do meritum, czyli muzyki. Charyzmatyczna wokalistka wraz z muzykami Spokoarmii zaprezentowała na scenie akustyczne wariacje na temat swoich utworów. Trzeba przyznać, że czasami trudno było od razu rozpoznać utwory Mariki w nowych aranżacjach. Z pozoru grzeczniejsze, bardziej uładzone wersje piosenek tak naprawdę zyskały głębi dzięki lirycznym i zmysłowym interpretacjom piosenkarki.




Moim kolejnym koncertowym punktem zeszłego tygodnia były Juwenalia Uniwersytetu Warszawskiego na Agrykoli. Z piątkowych występów udało mi się zobaczyć porywające i szalone Łąki Łan oraz będącą obecnie jedną z najbardziej popularnych i docenianych polskich artystek, czyli Monikę Brodkę.

Łąki Łan wykonuje muzykę łączącą w sobie cechy naprawdę wielu gatunków. Dominuje jednak mieszanka punku i funku. Zespół zaraża pozytywną energią, na co ma wpływ zarówno skoczna i energiczna warstwa muzyczna, jak i oryginalne stroje członków kapeli... Muszę przyznać, że jeszcze nigdy nie widziałem finału koncertu, gdzie na scenie panują przebrani w pluszowe stroje zwierząt i innych stworów fani.




Jak przystało na gwiazdę wieczoru, Brodka weszła na scenę z opóźnieniem, gdy na zegarach dochodziła już północ. Widziałem tę wokalistkę po raz pierwszy od czasu, gdy wydała przełomową w swojej karierze płytę "Granda". Młoda piosenkarka przeszła totalną, artystyczną metamorfozę. Z początku wykonująca mało ambitny pop nastoletnia gwiazdka telewizyjnego talent show w przeciągu kilku lat dojrzała do odnalezienia swojego indywidualnego stylu i zdecydowanie wyszło jej to na dobre. Jej muzyka jest nadal przebojowa, lecz bliżej jej obecnie do określenia "pop alternatywny". Podczas występu Brodki zaskoczyły mnie dwie rzeczy. Po pierwsze, na scenę wyszła nie tylko śpiewać, lecz także grać. Jednak biorąc pod uwagę częstotliwość wykonywanych przez Monikę chwytów, można raczej sklasyfikować wiszącą na niej gitarę do kategorii wyjątkowo dużego i efektownego breloczka... Po drugie, zaskoczyła mnie reakcja części publiczności. Odniosłem wrażenie, że niektórzy ruszając w pogo mieli nieodpartą potrzebę poczucia atmosfery rockowego koncertu. Obijanie się o siebie i skakanie na przypadkowych ludzi do takiej muzyki, jaką wykonuje Brodka, jest co najmniej nietypowe, no ale ponoć wszystko jest dla ludzi.




A Wy na jakich występach ostatnio byliście? W następnym wpisie wspomnę o zakończonym wczoraj Orange Warsaw Festival.

Serdecznie pozdrawiam!

Robert Choiński

wtorek, 7 maja 2013

MAJÓWKA PO WIEDEŃSKU

Witajcie,

Przepraszam za nieco dłuższą przerwę na blogu. Zanim opiszę co robiłem w tym czasie, pragnę jeszcze wrócić do tematu z poprzedniego wpisu. Napisałem tam o nowych teledyskach dwóch młodych, polskich wokalistek: Eweliny Lisowskiej i Honoraty Skarbek Honey. Na razie większą popularnością w sieci cieszy się klip z roznegliżowaną Eweliną. Na ten moment w serwisie Youtube ma ponad 1,4 miliona wyświetleń. Wakacyjny teledysk Honoraty jak na razie został odtworzony ponad 300 tysięcy razy.

Początek maja to coroczna okazja do uprawiania nowego sportu narodowego Polaków, czyli grillowania. Tym razem ominęła mnie ta porywająca, kulinarna forma zmarnowania kilku słonecznych dni życia. Zamiast tego spędziłem niecały tydzień na wspaniałym wyjeździe. W Wiedniu byłem po raz pierwszy, ale już teraz wiem, że na pewno tam wrócę.

Poniżej zdjęcia wykonane na terenie pałacu i ogrodów Schönbrunn - siedziby cesarza.






Wiedeń zachwycił mnie pięknem architektury. Znajduje się tam bardzo wiele starych budynków, ponieważ to miasto nie zostało zniszczone w czasie II wojny światowej jak np. Warszawa.

Poza tym, wyczułem tam klimat wielkich niemieckich miast jak Berlin, czy Hamburg. Jest to miasto kosmopolityczne. Na ulicach można spotkać przedstawicieli wielu ras, narodów i kultur. Oprócz tego Wiedeń ma w sobie pewien luz, którego brakuje mi w Polsce. Ludzie, nawet nieznajomi, uśmiechają się do siebie na ulicy. Także obsługa i sprzedawcy w sklepach, pubach i restauracjach są zazwyczaj mili i pomocni.

Wiedeń spodobał mi się również dlatego, że ma różne oblicza. Mamy tam szansę zwiedzić całą masę zabytkowych miejsc, ale też zasmakować odrobiny luksusu w pięknych (i drogich) restauracjach i sklepach. A przy tym wszystkim miasto oferuje niesamowitą mnogość atrakcji kulturalnych (Wiednia nie omijają żadne największe gwiazdy muzyki na swoich trasach koncertowych) i zwyczajnie rozrywkowych.

Do tych ostatnich należy oczywiście wiedeński Prater. Szczerze powiedziawszy, przed wyjazdem wydawało mi się, że jest to jedno, czy dwa wielkie, obracające się koła z krzesełkami. Na miejscu okazało się, że jest to ogromny park rozrywki niczym Disneyland. Przez chwilę, oszołomiony kolorowymi światłami, głośną muzyką i okrzykami ludzi poczułem się tam jak kilkuletnie dziecko. Efekt podtrzymał pokaz sztucznych ogni przygotowany z okazji 1. maja, który niespodziewanie rozpoczął się tuż po tym jak wyszedłem z terenu lunaparku. Fajerwerki wystrzeliły kilkanaście metrów od miejsca, w którym siedziałem z moją znajomą. To było naprawdę niesamowite...

Na koniec miks zdjęć z tego wyjazdu:








A Wy jak spędziliście majówkę? Jakie miasto Was zachwyciło? Czekam na komentarze.

Serdecznie pozdrawiam,

Robert Choiński

piątek, 26 kwietnia 2013

GORĄCE TELEDYSKI: EWELINA LISOWSKA VS HONEY


Witajcie,

Rzadko zdarza się taka sytuacja jak dziś. Dwie obecnie najpopularniejsze, polskie piosenkarki młodego pokolenia tego samego dnia i niemalże o tej samej godzinie opublikowały na swoich oficjalnych kanałach Youtube nowe teledyski. Honorata Skarbek Honey i Ewelina Lisowska, bo to o nich mowa, chcąc nie chcąc zawalczą ze sobą o hit lata i większą ilość wyświetleń swoich wideoklipów. Będzie można to porównać jak nigdy wcześniej. 

Wakacyjna beztroska?



Słońce, palmy, plaża , ciepła woda i malownicze uliczki – właśnie w takiej scenerii Honorata Skarbek Honey nagrała swój drugi teledysk z wydanego w połowie kwietnia albumu „Million”. Wideoklip został nakręcony na Teneryfie, co jak na kwoty, które wydaje się w Polsce na teledyski  jest ruchem dosyć kosztownym. Chciałoby się powiedzieć „coś za coś”, bo w filmiku intensywność lokowania produktu jest tak duża, że momentami odnosiłem wrażenie, że oglądam właśnie spot reklamowy lodów na patyku i portalu internetowego. Takie jednak są realia show biznesu a Honey i jej management zdają się je rozumieć wyjątkowo dobrze. Dla jakości produktu i nośnika promocji jakim jest teledysk, trzeba czasem iść na pewne układy, bo pieniądze, przynajmniej na razie, nie spadają jeszcze z nieba. Dzięki nim nasze oczy cieszy wesoła, ładna i dobrej jakości sekwencja wielobarwnych scen i kilka modnych stylizacji piosenkarko-blogerki. 


Utwór „Nie powiem jak” należy do tych z rodzaju łatwych, lekkich i przyjemnych i już teraz dobrze sobie radzi na falach radiowych i listach przebojów. Kolorowy klip na pewno przyczyni się do jeszcze większej popularności piosenki. Jednak jest coś, co burzy spójność tego – jak napisała sama Honorata – „wakacyjnego beztroskiego obrazka”.  To końcówka teledysku, gdy możemy zobaczyć jak Honey łakomie pożera olbrzymiego hamburgera (sic!). Na pewno zastanawiacie się co może oznaczać taka scena. Jak dla mnie może to po prostu nie znaczyć nic, poza puszczeniem dla zabawy oka do czytelników swojego bloga, na którym piosenkarka opisywała, że z powodu opóźnień samolotów w czasie półtorej dnia kręcenia klipu, nie miała nawet czasu na porządny posiłek. Druga, konspiracyjna część mojego umysłu podpowiada mi, że ta bulimiczna scena równie dobrze mogłaby być zakamuflowanym komunikatem  na temat zaburzeń odżywiania młodej piosenkarki. Oczywiście jest to tylko i wyłącznie moje, subiektywne odczucie, które nie musi mieć nic wspólnego z rzeczywistością. 



LINK do klipu Honoraty Skarbek Honey "Nie powiem jak": http://www.youtube.com/watchv=M93nWdvlSrc

Stawiam na negliż?


Ewelina Lisowska nie pozostawia złudzeń kto jest nową, niegrzeczną dziewczynką na polskim rynku muzycznym. W swoim najnowszym teledysku wokalistka prezentuje nie tylko swój nowy tatuaż, ale również wygina swoje ciało w strojach, które więcej odkrywają niż zakrywają. I jak zwykle w takich sytuacjach pada sakramentalne pytanie "po co?"... Ewelina jest tak utalentowana wokalnie, że nie potrzebowała się rozbierać, aby szturmem zdobyć polski show biznes. Czemu robi to teraz? Miejmy nadzieję, że po prostu dała się porwać słowom swojej piosenki, w której śpiewa np. frazę "Polujemy na miłość, ekscytację i blask a nie uległa namowie Wujka Dobra Rada z wytwórni płytowej, który uważa, że w ten sposób Ewelina sprzeda więcej egzemplarzy swojego krążka. 


Lisowska zapowiadała powrót do korzeni i nagranie bardziej rockowego albumu niż debiutancka EP-ka z pięcioma utworami sprzed roku. Nie jestem w stanie ocenić, czy Ewelina zdania dotrzymała, bo premiera płyty jest jeszcze przed nami, ale promujący ją singiel "Jutra nie będzie", przynajmniej w tej wersji, z rockiem ma niewiele wspólnego. Co prawda na koncertach z zespołem wokalistka wykonuje piosenki w mocnych, gitarowych aranżacjach, jednak słuchacze chcą to także usłyszeć na płycie. Miejmy nadzieję, że pierwszy singiel, jak to często bywa, jest po prostu najbardziej komercyjną kompozycją z całego krążka. Trudno oprzeć się wrażeniu, że jest dostosowany do wymagań najpopularniejszych rozgłośni radiowych, które stawiają na granie utworów popowych. 


Niestety jest w tym klipie rzecz, która razi mnie zawsze i bez wyjątków. Mowa o widoku zespołu "grającego" w teledysku na instrumentach, których nie słychać w piosence. Niestety rozwalenie w punkowym stylu elektrycznej gitary przez Ewelinę jest także mało autentyczne.

LINK do klipu Eweliny Lisowskiej "Jutra nie będzie"http://www.youtube.com/watch?v=SdIse3Lg4ww

A co Wy sądzicie na temat tych teledysków? Który bardziej przypadł Wam do gustu i dlaczego? Czekam na Wasze komentarze!

Serdecznie pozdrawiam,

Robert Choiński

środa, 24 kwietnia 2013

WIOSENNY POWIEW ŚWIEŻOŚCI; AVRIL LAVIGNE & 30 SECONDS TO MARS

Witajcie,

Choć można było odnieść wrażenie, że to już nigdy się nie stanie, w końcu nadeszła upragniona wiosna! Nie wiem jak Wy, ale ja zdecydowanie mam objawy meteopatii, dlatego wzrost temperatury powietrza i nasłonecznienia działa na mnie równie mocno zbawiennie, jak silnie destrukcyjny dla mojego nastroju jest mróz, śnieg, wiatr i zachmurzone niebo. 

Gdy piękna pogoda poprawia ludziom nastrój, warto go podtrzymać, czy też wzmocnić poprzez aktywne spędzanie wolnego czasu na świeżym powietrzu, do czego gorąco Was namawiam. Bynajmniej nie mam wyłącznie na myśli spożycia wraz z grupą znajomych znaczącej ilości alkoholu w mniej lub bardziej publicznym miejscu obleganym przez a)zakochane pary b)grupki wagarujących gimnazjalistów i licealistów c)zakochane pary d)studentów e)czy wspominałem już o zakochanych parach?

Wiosenne ożywienie dotyczy również przemysłu muzycznego, bo właśnie w tym okresie wydawane są single zwiastujące gorące, letnie premiery płytowe.

Po niemal dwóch latach nowy utwór wydała kanadyjska wokalistka Avril Lavigne.


Sama Avril mówi, że chciała napisać utwór, w którym będzie dużo zabawy, wakacyjną piosenkę o byciu młodym na zawsze a także o tym, żeby przeżywać dany moment, korzystać z życia i czuć się beztrosko.

Singiel reprezentuje tę bardziej przyjazną radiowym brzmieniom stronę twórczości pop/rockowej piosenkarki. „Here's To Never Growing Up” ze swoim wesołym tekstem i chwytliwym, masowym refrenem ma ogromną szansę stać się hitem tej wiosny i lata. Jeśli tak rzeczywiście będzie, wróży to spore powodzenie dla piątego, studyjnego albumu Avril Lavigne, którego premiera odbędzie się właśnie tego lata. Poza przedstawionym już pierwszym singlem, wiadomo, że na płycie pojawi się mocniejszy utwór "Bad Girl", w którym wokalem wspiera Avril sam Marilyn Manson, z którym piosenkarka zna się od czasu, gdy w wieku 18 lat wybrała się na koncert kontrowersyjnego rockmana i później spędziła z nim czas w jego koncertowym busie. Z drugiej strony, wiadomo również o kawałku o znamiennym tytule "Hello Kitty", który wg zapewnień wokalistki nie przypomina niczego, co do tej pory nagrała. Co ciekawe, w tym utworze będzie można usłyszeć język japoński. To wszystko zapowiada się na bardzo intrygujący i różnorodny krążek. Avril, trzymam kciuki!

Posłuchać "Here's To Never Growing Up" w filmiku wraz z tekstem piosenki (tzw. lyric video) możesz tutaj : http://www.youtube.com/watch?v=iFSaNmZyPQo

Świeżą, muzyczną porcję zaserwowała nam niedawno również rockowa kapela 30 Seconds To Mars. 


Amerykanie nie zwalniają tempa i po abstrakcyjnie długiej (i zapisanej do Księgi Rekordów Guinnessa) dwuletniej trasie koncertowej promującej ostatni album "This Is War" z końca 2009 roku, zrobili sobie tylko chwilę przerwy i nagrali kolejny album. Jego zapowiedzią jest singiel "Up In The Air". Piosenka nie przynosi żadnej rewolucji w brzmieniu zespołu - nadal słyszymy chóralne okrzyki "ooo", które były motywem przewodnim poprzedniej płyty. Choć utwór nie jest nowatorski, jego energiczny rytm z marszu wkręca się do głowy i sprawia, że już po drugim przesłuchaniu nucimy kawałek pod nosem. 

W zeszłym tygodniu pojawił się już teledysk do tego utworu. Jak zwykle na całokształt mini-filmu największy wpływ miał związany od lat z branżą filmową, lider zespołu Jared Leto. Klip do "Up In The Air" to porywający, kolorowy kolaż, na który składa się wariacja na temat pojęć zawartych w tytule nowej płyty, czyli miłości, pożądania, wiary i marzeń. W ten sposób naszym oczom ukazują się zwierzęta (zebry, wilk, lew, wąż) oraz ludzie o ponadprzeciętnych zdolnościach lub wyglądzie (m.in. słynna tancerka burleski Dita Von Teese, akrobaci, sportowcy, modelki). 
Klip możecie obejrzeć tutaj: http://www.youtube.com/watch?v=y9uSyICrtow

Nie mam wątpliwości, że nowe utwory Avril Lavigne i 30 Seconds To Mars będą w dużej mierze ścieżką dźwiękową nadchodzącego lata. Postaram się opisać więcej muzycznych nowości w następnych wpisach, w tym także tych z naszego polskiego podwórka.

Pozdrawiam wiosennie i zapraszam do dyskusji w komentarzach!

Robert Choiński

wtorek, 16 kwietnia 2013

BVB & PARAMORE

Witajcie,

Z następnym wpisem chciałem zaczekać do czasu powrotu z Poznania, dokąd miałem dziś jechać. W ostatniej chwili okazało się, że planowany na środę koncert amerykańskiego zespołu Black Veil Brides (muzyka z pogranicza gatunków: post-hardcore, glam metal, hard rock) został odwołany z powodu choroby wokalisty, więc nigdzie nie jadę. Poza koncertem w Polsce odwołane zostały również występy grupy w Monachium i Berlinie. Mam nadzieję, że zespół szybko wyznaczy nowe daty występów dla polskiej i niemieckiej publiczności. Wielu fanów, w tym sporo moich znajomych,  czeka z niecierpliwością na ich show z utworami z wydanego styczniu albumu "Wretched and Divine: The Story of the Wild Ones". 

Black Veil Brides to grupa założona w słonecznej Kalifornii, jednak klimat ich muzyki (oraz image sceniczny) lokuje się w zdecydowanie mroczniejszych rewirach rzeczywistości. Przekazem zespołu jest walka o swoją oryginalność oraz odwaga i duma z tego kim się jest, nawet jeśli odbiega to od tzw. standardów. Z zaangażowanych tekstów tekstów dowiedzieć się możemy, że nie należy poddawać się presji otoczenia i za wszelka cenę starać się być sobą, pomimo wszelkich trudności, jakimi często są agresja, przemoc, nienawiść i niezrozumienie.

Ten komunikat dotarł do serc wielu młodych, często zbuntowanych i zagubionych ludzi pomagając im w trudnych chwilach i przekształceniu swojego postrzegania świata i problemów. Przykre jest natomiast to, z jaką falą słownej agresji spotykają się w sieci fani tej kapeli oraz sam zespół. O poziomie osób, które wypisują takie "opinie" najlepiej świadczy fakt, że te komentarze najczęściej sprowadzają się do wulgaryzmów i prostackich tekstów, które nie mają nic wspólnego z rzeczową krytyką tego co najistotniejsze, czyli muzyki... 

Jeśli lubicie mocniejsze uderzenie oraz niegłupie teksty z pomysłem i przesłaniem, a jeszcze nie znacie Black Veil Brides, koniecznie musicie to nadrobić.


Poza tym, napisałem recenzję gorącej jeszcze płyty zespołu Paramore o tym samym tytule. Tutaj dla Was fragmenty:

Paramore 2.0

Nowy rozdział

Jak brzmi najnowszy krążek? Najkrócej można ująć to tak – Paramore już raczej nie będzie otrzymywać  nagród w kategorii „rock”. Pomimo tego, zespół nie zafundował wiernym słuchaczom terapii szokowej. Na wydany w styczniu, pierwszy singiel wybrano utwór, który najbardziej przypomina dotychczasowe dokonania Paramore.

[...]

Album „Paramore” podzielony jest na cztery części. Są one wyodrębnione nietypowymi interludiami, w których słychać jedynie beztroski głos wokalistki i brzdęki ukulele. Paradoksalnie, to właśnie w tych mini-piosenkach zawarte są najbardziej dobitne stwierdzenia, bo na większości płyty dominuje radosny klimat (mniej lub bardziej) miłosnych uniesień.

Nowe brzmienie
[...]

Zespół nie bał się zaryzykować i pogłębić dotychczas przez siebie nieznane, muzyczne rejony. Efektem tych poszukiwań jest na pewno kawałek „Grow Up” – bardziej w stylu P!nk niż punk, z ciekawym brzmieniem podchodzącym momentami pod klimaty rhytm and bluesa. Oprócz tego jeden z najmocniejszych punktów płyty – „Ain’t It Fun” – z absolutnie zaskakującym wykorzystaniem chóru, przywodzącym na myśl śpiew gospel i niebanalną aranżacją, która wprawia w osłupienie wszystkich tych, którzy uważali Paramore za rockową kapelę.



Nowe rejony

Na wyróżnienie zasługuje również utwór „(One Of Those) Crazy Girls” będący kompozycyjną atrakcją dzięki interesującej zabawie stylami retro i pop-punk. Kolejną twarz zespół odsłania w poruszającej balladzie „Hate To See Your Heart Break”. Liryczną nostalgię uzupełniają tutaj kojące partie skrzypiec i dzwoneczki. Słodki głos Williams budzi w tym utworze skojarzenia z pochodzącą z Gruzji, brytyjską wokalistką Katie Melua. Zwrot ku popowi idealnie prezentuje wybrana na drugi singiel piosenka „Still Into You”. Album zamyka imponujące „Future” z mocnym, instrumentalnym zakończeniem i tekstem, który podsumowuje przesłanie o tym, że Paramore odrodziło się z popiołów.

Nowe perspektywy

Poza złagodzonym i urozmaiconym brzmieniem, nowa płyta Paramore wyróżnia się również szeroko pojętym luzem – zarówno w warstwie kompozycyjnej, jak i wokalnej. Można odnieść wrażenie, że Hayley już nie czuje potrzeby popisywania się swoimi wokalnymi umiejętnościami i zdzierania gardła w każdym, pojedynczym utworze. Świadczy to o dojrzałości zespołu i odwadze w forsowaniu swoich świeżych pomysłów. Nie tylko udowodnili, że są w stanie pozostać zespołem po odejściu aż dwóch ich członków (i jednocześnie przyjaciół), ale dokonali również rzeczy niezwykłej – sprawili, że ich twórczość jest nieprzewidywalna i interesująca. To właśnie od zawsze definiowało największe ikony muzyki. O lepszym o punkcie wyjścia członkowie nowego  i starego Paramore zarazem pewnie nawet nie marzyli.

Cała recenzja do przeczytania tutaj: http://cdn.ug.edu.pl/index.php/kultura/muzyka/1383-paramore-20

Serdecznie pozdrawiam,

Robert Choiński 


czwartek, 11 kwietnia 2013

WARSAW FASHION WEEKEND #2

Witajcie,


Tak jak zapowiedziałem w poprzednim wpisie, pomęczę Was jeszcze tematyką Warsaw Fashion Weekend. Opisałem już swoje wrażenia dotyczące pracy przy tym przedsięwzięciu, teraz czas na małe skomentowanie całego wydarzenia pod innymi kątami. 

Z włoskim projektantem Roberto Fragata

Warszawskiej imprezie modowej jeszcze daleko do takich imprez jak Fashion Week w Paryżu, Londynie, czy Nowym Jorku i jeszcze na pewno długo tak nie będzie. Polska to jednak nadal dopiero raczkujący rynek nie tylko dla luksusowych marek, ale zwyczajnych, polskich designerów. WFW na pewno z czasem będzie dobijał do poziomu organizowanego w Łodzi Fashion Week Poland, jednak na to potrzeba zarówno mnóstwo pracy, czasu i oczywiście pieniędzy. Sądzę, że raczej nikt nie liczy na cuda w stylu pokazu Chanel  za kilka edycji, ale sądzę, że WFW ma spory potencjał i na pewno będzie się sukcesywnie rozwijać i rozrastać. Co ciekawe, największą zmorą wszystkich, którzy przybyli do Soho Factory była niska temperatura, która często zniechęcała ludzi do oddania swoich okryć do szatni i jednocześnie pozbawiała możliwości zaprezentowania swojego outfitu. Kwestia strojów uczestników imprezy jest osobnym wątkiem, który oczywiście również tutaj poruszę. Była to dopiero czwarta edycja tego wydarzenia, dlatego fani mody ze stolicy mogą  z nadzieją patrzeć w przyszłość i wierzyć, że może już za kilka edycji, impreza przeniesie się w bardziej reprezentacyjne miejsce niż Soho Factory lub, że chociaż znajdą się jacyś ludzie dobrej woli i grubego portfela, chcący upiększyć to miejsce. 

Strefa pokazów

Wracając do strojów... Pomimo tego, że nie przepadam za kategoryzowaniem ludzi w jakiejkolwiek kwestii, podzieliłbym osoby, które przyszły na ostatnią edycję WFW na kilka charakterystycznych typów.

Ofiara mody
Nie wiesz co na siebie włożyć? Ubierz się tak jak wszyscy. Odniosłem wrażenie, że było to motto bardzo wielu osób, którzy przybyli na tę modową imprezę. Dla jasności, uważam, że kupowanie ubrań w sieciowych sklepach jest jak najbardziej w porządku. Sam to robię, tak jak zdecydowana większość społeczeństwa. Jednak, ubranie się od stóp do głów w zestaw ciuchów z H&M lub Zary na bądź co bądź modową  imprezę,  nie jest raczej szczytem możliwości osoby, która - przynajmniej teoretycznie - interesuje się modą. 

Klasyczna elegancja
Spora część ludzi, zwłaszcza mężczyzn, postawiła na opcję elegancką. Marynarka, spodnie w kant i lakierki. U pań mała czarna i szpilki. Zachowawczo, bezpiecznie i nudnie.

Oryginalne bezguście
Zestaw garnitur + czerwone sportowe buty Nike, wszelkiej maści odblaskowe kombinezony, czy 156 różnych  kolorów na jednej osobie to obrazki, które jeszcze długo będą miał przed oczami i bynajmniej się z tego nie cieszę. Jest różnica między oryginalnością a kiczem. Niektórzy ją subtelnie przekroczyli. O kilometr. 

Stylowi
Takich osób było najmniej, jednak łatwo było je wyłowić z tłumu bezpłciowych, jednolitych jednostek. Co je według mnie charakteryzowało? Idealnie dobrany, świetnie skrojony, ciekawy i nieoczywisty strój. Z klasą, ale z zachowaniem nutki nonszalancji i - co ważne -  z przemyceniem do stroju swojej osobowości. Po takich osobach od razu było widać, że mają swój własny styl i nie boją się go zamanifestować zachowując przy tym smak i umiar. 

Beanies
Na osobną podkategorię zasłużyli posiadacze hitu ostatnich, zimowych miesięcy czyli tzw. czapek "beanies". Trudno jest mi sklasyfikować ten trend. Z jednej strony nie jest to jeszcze zjawisko aż tak bardzo powszechne na ulicy, lecz w Soho Factory skupisko nosicieli nakryć głowy od LOCAL HEROES (napisy "bad hair day" i "whatever") i Rebela ("Hi mom", "lover", "fucker") przyprawiało o - nomen omen - zawrót głowy. 


Ostatni pokaz IV edycji WFW: Natasha Pavluchenko


W ten sposób kończę omawiać Warsaw Fashion Weekend i zostawiam na trochę temat mody. Możliwe, że następna notka będzie związana ze skojarzeniami z jakąś kolejną literą. 

Podrawiam wiosennie!

Robert Choiński


środa, 10 kwietnia 2013

Warsaw Fashion Weekend #1

Witajcie,

W zeszłym tygodniu udało mi się uczestniczyć w organizacji sporego wydarzenia. 
Warsaw Fashion Weekend to impreza, która w dniach 5-7 kwietnia ściągnęła do Soho Factory projektantów, stylistów, bloggerów, celebrytów oraz całą masę ludzi, którym moda nie jest obojętna. 

Zgłosiłem się do pracy przy tym tym evencie, ponieważ w ostatnim czasie coraz bardziej interesuję się modą. Poza tym, przyjeżdżając do Warszawy obiecałem sobie, że będę w pełni wykorzystywał fakt, iż w stolicy dzieje się naprawdę dużo (w porównaniu do innych polskich miast) i zdobywał kolejne doświadczenia.

Pokazy mody polskich i włoskich projektantów, stanowiska wielu firm z odzieżą, biżuterią i dodatkami, występy artystów... to są rzeczy, które dostrzega się przychodząc na takie wydarzenie jako gość. Mało osób zdaje sobie sprawę jakiego ogromu pracy, logistyki i przygotowań wymaga organizacja takiego przedsięwzięcia. Dlatego właśnie organizatorzy WFW po raz kolejny zdecydowali się na pomoc wolontariuszy, bez których ta impreza po prostu by się raczej nie odbyła. Ręce do pracy były potrzebne począwszy od momentu pakowania toreb z upominkami dla VIPów w biurze WFW na dzień przed rozpoczęciem imprezy, poprzez pomoc przy montowaniu stoisk, obsłudze szatni, recepcji, VIP Roomu, sali pokazów i backstagu, na noszeniu napojów dla gwiazd i sałatek dla modelek skończywszy. 



Dla mnie te 4 dni były ekscytującym doświadczeniem. Można powiedzieć, że był to taki maraton pracy i imprezy jednocześnie. Nie pamiętam kiedy ostatnio tak mało myślałem o tym, żeby coś zjeść, spojrzeć na telefon, czy sprawdzić pocztę i powiadomienia na Facebooku niż  podczas tego ostatniego weekendu. Ponadto poznałem tam sporo sympatycznych, pełnych entuzjazmu, młodych osób. Z kilkoma z nich zamierzam utrzymać kontakt i być może spotkać się przy okazji kolejnych wydarzeń, nie tylko modowych.

To na razie tyle. W następnej notce przedstawię moja ocenę WFW i obserwacje dotyczące tego, jacy ludzie pojawiają się na tego typu wydarzeniach oraz dodam więcej zdjęć. Stay tuned.

Pozdrawiam serdecznie! :))

Robert Choiński