wtorek, 7 października 2014

TOKIO HOTEL: SPOTKANIE I WYWIAD Z ZESPOŁEM W BERLINIE [ZDJĘCIA]



Stało się! Po 9 (sic!) latach bycia fanem Tokio Hotel udało mi się spotkać z zespołem. Co prawda przerwałem prowadzenie tego bloga, ale chciałbym jeszcze na świeżo opisać te wszystkie przeżycia, dopóki czas nie zmieni, nie wyidealizuje i nie rozmyje tych wspomnień, bym mógł do nich wracać w tej czystej postaci. Chciałbym też podzielić się tym z innymi, których mogłoby to zainteresować, a wiem z komentarzy na różnych serwisach i z prywatnych wiadomości, że parę takich osób jest. ;)

Zdjęcia, autografy, spotkanie twarzą w twarz i ...wywiad. Jak do tego doszło? Tokio Hotel po kilku latach przerwy (ich ostatnia płyta ukazała się jesienią 2009 roku) powracają do gry. Z okazji wydania nowego albumu Kings of Suburbia 2. października w Berlinie w kinie Babylon została zorganizowana konferencja prasowa. Z pomocą Universal Music Germany oraz polskiego oddziału tej wytwórni udało mi się uzyskać akredytację na to wydarzenie. Równolegle przez okres około 2 tygodni przed tym eventem trwały ustalenia odnośnie uzyskania wywiadu. Gdy otrzymałem pierwsze informacje mówiące o samej możliwości uzyskania tego wywiadu dla redakcji, w której pracuję, rozpoczął się dla mnie zarówno ekscytujący, jak i stresujący okres. 

Ostateczne potwierdzenie otrzymałem praktycznie na 2 dni przed konferencją. Z tego powodu miałem tylko dzień na załatwienie sprzętu (kamery, mikrofonu), co wbrew pozorom nie było takie proste ze względu na korporacyjne zawiłości, których tutaj nawet nie warto tłumaczyć. Wszystko działo się błyskawicznie i było załatwiane na ostatnią minutę - do tego stopnia, że sprzęt otrzymałem (i uczyłem się jego obsługi) po godz. 16, jakieś półtorej godziny przed wyjazdem do Berlina. 

Czemu o tym wszystkim wspominam? Chodzi właśnie o zapisanie wszystkiego tak jak miało miejsce. A chcę pamiętać ile trudu i stresu mnie to wszystko kosztowało, chociażby dlatego, aby pamiętać zawsze, że to się po prostu opłaca. Zwątpienie, znużenie, czy zwyczajne zmęczenie może nas dopaść w każdym momencie, ale nie wolno się poddawać, bo może się okazać, że od celu dzieli nas już tylko mały krok. ;)

Do Berlina dotarłem po północy, na kilkanaście godzin przed rozpoczęciem konferencji, która planowo miała się zacząć o godz. 12. Przed kino Babylon dotarłem po godz. 11. Przed wejściem zdążyło się już zgromadzić kilku dziennikarzy i operatorów największych niemieckich mediów oraz grupka fanów. Miejsce wydarzenie nie było podane do publicznej wiadomości, ale fani ( nie tylko lokalni, ale też tacy, którzy pojechali "w ciemno" nawet z innych państw) mieli ułatwienie w postaci afiszu z nazwą zespołu na froncie kina. Podejrzewam też, że część z nich dowiedziała się o lokalizacji eventu pocztą pantoflową od różnych osób, które miały wcześniej dostęp do tych informacji. To umożliwiło im stawienie się we właściwym miejscu. Fani czekający przed wejściem z pewnością nie liczyli na takie szczęście, które ich spotkało. Organizatorzy postanowili wpuścić do środka wszystkich, którzy zgromadzili się przed wejściem. Przypomnę tylko fakt, że w oficjalnym konkursie, w którym nagrodą było wejście na konferencję wygrać miały... 3 osoby ( + osoby towarzyszące, łącznie 6 osób), a ostatecznie na sali zasiadło kilkadziesiąt fanów (trudno jest mi określić dokładną liczbę).


Konferencja rozpoczęła się od wyświetlenie filmu, na który składały się klipy ze studia nagraniowego, making of trzech nowych teledysków oraz wypowiedzi członków zespołu (a może tylko Billa i Toma) na temat nowej płyty. Następnie z głośników zostały puszczone 3 piosenki z Kings of Suburbia. Najbardziej pamiętam jak leciało We Found Us i właśnie ten kawałek kojarzy mi się najbardziej z tym całym dniem. Gdy skończył się trzeci utwór na scenę weszli Bill, Tom, Gustav i Georg. Pozowali na stojąco do zdjęć, ja stałem na wysokości drugiego lub trzeciego rzędu foteli, a więc bardzo blisko. Chłopcy w końcu usiedli i rozpoczęła się właściwa część konferencji, czyli seria pytań od zgromadzonych dziennikarzy. Na większość pytań odpowiadał Bill, na niektóre Tom. Georg odezwał się ze dwa razy, a Gustav literalnie odezwał się jednym słowem ('nein'). No cóż, pewne rzeczy jednak pozostają niezmienne. ;)

Chłopcy zachowywali się bardzo swobodnie, Bill odpowiadał bardzo wyczerpująco, śmiał się i uśmiechał. Tom tak samo. Widać było, że kompletnie nie wyszli z wprawy po dłuższej przerwie od udzielania wywiadów. Bardzo przyjemnie się na nich patrzyło, byli pełni energii i dobrego humoru - nie wydaje mi się, że był to wymuszony entuzjazm. Sprawiali wrażenie jakby rzeczywiście bardzo cieszyli się z tego, że powracają z nowym materiałem, pod którym mogą się w pełni podpisać.


Po zakończeniu serii pytań i odpowiedzi nastąpił czas dla fanów. Ustawieni w kolejce miłośnicy TH po kolei podchodzili do stołu, za którym siedział zespół. WSZYSCY otrzymali autografy oraz mogli sobie zrobić zdjęcie (w 90% tzw. selfie) z chłopakami. Ci którzy śledzą poczynania Tokio Hotel wiedzą, że jest to coś totalnie niebywałego. Co więcej, ingerencja ochrony była praktycznie niezauważalna. Był czas na niestandardowe zachowania (niektóre z fanek siadały z zespołem za ich stołem, jedna zapozowała obok nich z małym pieskiem, którego chłopacy wzięli na ręce etc.). Ja z oczywistych względów (pojawiłem się tam w charakterze dziennikarza, a nie fana) jedynie przyglądałem się tej sesji autografów i selfies. Stwierdziłem, że byłoby to bardzo nieprofesjonalne z mojej strony, gdybym podchodził do zespołu w takim momencie wiedząc, że za kilkadziesiąt minut stanę z nimi twarzą w twarz w czasie wywiadu. Przez chwilę przeszło mi przez myśl, że być może tracę jedyną szansę na zdjęcie i autografy, ale postanowiłem zachować zimną krew.

Zanim ostatni fan dostał się do stołu, za którym siedział zespół minęła godzina. Dodatkowo zostałem poinformowany, że nasz wywiad jednak nie będzie pierwszy i najpierw wchodzi inna redakcja. Cała sprawa zatem się znacząco przedłużyła. Poza tym okazało się też, że wywiad nie może się na sali kinowej, właśnie z powodu tego opóźnienia. Do naszej dyspozycji miał być raczej mały i niezbyt ładny pokój na backstage'u. Pracownicy Universalu byli jednak bardzo uprzejmi i pomocni, informowali nas na bieżąco, co i ile czasu jeszcze zajmie. W końcu nadszedł moment gdy zostaliśmy zaprowadzeni na zewnątrz, gdzie z boku budynku znajdowało się wejście za kulisy. To właśnie tam w dosyć obskurnym pokoiku miał się odbyć wywiad. Gdy już tam weszliśmy powiedziano nam, że możemy wszystko ustawić tak jak nam się podoba. W pośpiechu razem z moją operatorką zaczęliśmy podłączać sprzęty i sprawdzać, czy wszystko działa. Nasz pośpiech okazał się niepotrzebny, bo... zespół zrobił sobie przerwę na jedzenie. Osobiście nie odebrałem tego negatywnie, bo od czasu ich wejścia do budynku minęły już 4 godziny, a przecież są tylko ludźmi. Chłopcy jedli za zamkniętymi drzwiami w pomieszczeniu obok pokoju, w którym czekaliśmy na wywiad. Praktycznie cały czas słyszałem ich głosy.

W tym czasie mogłem rozejrzeć się po pokoju. Okazało się, że robił on za ich garderobę. Zespół zostawił tam swoje rzeczy: ubrania, zegarki, okulary przeciwsłoneczne, karmę dla psa (Pumby), kubki z niedopitą kawą itd. Jak to uczucie widzieć te wszystkie rzeczy? Mniej więcej takie jakby przejść na drugą stronę lustra. Niesamowite. W końcu zespół wszedł do pokoju. Zrobiło mi się bardzo miło, gdy chłopcy po kolei sami witali się ze mną podając dłoń i mówiąc "hi/hello". To na pewno dodało mi otuchy :) Pomijając już fakt, że było to Tokio Hotel - był to chyba mój pierwszy wywiad z gwiazdą, który przeprowadzałem w innym języku niż polski i poza granicami Polski. Podałem mikrofon Billowi, powiedziałem, że ma się nim dzielić i... zaczęło się. Wywiad  przebiegł całkiem gładko poza kilkoma sytuacjami:

sytuacja #1 Pumba zaczyna pić z miski w momencie, gdy zadaję pytanie.
sytuacja #2 Georgowi spadają okulary i na chwilę znika z kadru podnosząc je.
sytuacja #3 Pumba zaczyna lizać mnie po bucie ( i jak się później okazało również go nadgryzać) ku uciesze chłopaków. Bill to widział to, ale pomimo komizmu tej sytuacji zachował powagę i kontynuował wypowiedź. Mam nadzieję, że montażyści jakoś sobie z tym poradzą i wywiad wyjdzie fajnie w emisji.


Po ostatnim pytaniu poprosiłem zespół o powiedzenie do kamery czegoś do polskich fanów. No po prostu nie mogłem sobie odmówić usłyszenia na żywo słynnego "Hey! We are TOKIO HOTEL! [...]". Zakończyliśmy nagranie, a ja poprosiłem chłopaków o wspólne zdjęcie. Następnie nadszedł czas na autografy i na końcu na serię selfies.




Bill już wychodził z pokoju, ale zdążyłem go jeszcze zapytać o to, czy sobie zrobi ze mną takie zdjęcie. Przy sporej różnicy wzrostu (dodatkowo zwiększonej przez wysokie buty Billa) było to nie lada wyzwanie, przez co fotki niestety wyszły dość nieostre. Mogłem poprosić, aby to on trzymał mój smartfon. ;) Na pewno zauważycie, że nie mam selfie z Gustavem. Otóż on wyszedł niepostrzeżenie, prawdopodobnie wtedy, gdy strzelałem sobie fotkę z którymś z chłopaków. Nie jestem zły, bo to przecież cały Gustav. ;) Chłopcy po kolei się pożegnali i wyszli z pokoju a my musieliśmy już tylko spakować sprzęt i wyjść.




Przez to całe opóźnienie prawie nie wróciłbym na czas do Warszawy (o godz. 8:30 następnego dnia musiałem oddać z powrotem kamerę i nie było mowy, bym mógł się spóźnić). W końcu za pomocą szaleńczogo  biegu, internetu i kochanych ludzi udało mi się usiąść w pociągu o równo o godz. 18 byłem w drodze do domu. Czy czegoś żałuję? Może troszkę tego, że nie powiedziałem im ile dla mnie znaczy i nadal znaczy ich muzyka. Ale wierzę,  że jeszcze będzie na to okazja. :) Czy zrobiłbym coś inaczej? Nie zgodziłbym się na wpuszczenie pieska do pokoju na czas wywiadu i może przygotowałbym sobie więcej potencjalnych pytań. Chłopcy byli jednak już trochę zmęczeni, więc może nawet to i lepiej,  że wywiad nie trwał dłużej.  Ja wykonałem swoje zadanie, z czego jestem cholernie dumny. Spełniłem też swoje marzenia. Czy można chcieć czegoś więcej? ♡

Na koniec tylko podziękowania dla wszystkich, którzy mi pomogli przy tym przedsięwzięciu,  a zwłaszcza dla Universal Music Germany, dla Asi Cieślińskiej za pomoc przy nagraniu i entuzjazm oraz dla całego eskowego teamu, bo to dzięki pracy w tej firmie mogę spełniać swoje marzenia. :)

niedziela, 10 listopada 2013

RECENZJA: AVRIL LAVIGNE - "AVRIL LAVIGNE"

Witajcie,

Zapraszam Was do przeczytania recenzji najnowszej płyty Avril Lavigne "Avril Lavigne". Kto już słyszał ten krążek, niech napisze co sądzi na jego temat w sekcji komentarzy. 



DOJRZAŁOŚĆ WIECZNIE MŁODEJ

Swój piąty studyjny album kanadyjska wokalistka postanowiła nazwać po prostu „Avril Lavigne”. Pomimo tego, że nie stoi za tym żadna większa ideologia, można ten fakt jednak odczytywać symbolicznie. Avril Lavigne na tym krążku zebrała w całość wszystkie swoje dotychczasowe wcielenia i wymieszała je, ukazując swoje aktualne, złożone oblicze.

Konflikt z wytwórnią spowodował opóźnienie wydania poprzedniej płyty o ponad rok, a w rezultacie komercyjne fiasko „Goodbye Lullaby”. Nic dziwi więc fakt, że Avril w 2011 roku zmieniła swojego wydawcę. Dzięki przejściu do Epic Records Lavigne powróciła do współpracy z L.A. Reidem, który ponad 10 lat wcześniej podpisał z debiutującą wówczas w świecie muzycznego biznesu nastolatką jej pierwszy kontrakt.

Klimat tego albumu wyznaczyła przede wszystkim współpraca Avril z jej aktualnym mężem Chadem Kroegerem, wokalistą kanadyjskiego zespołu rockowego Nickelback. Podczas wspólnej pracy nad materiałem na nową płytę Avril, pojawiło się między nimi uczucie, a krótko po tym para zaręczyła się. Większość kompozycji na płycie jest napisana właśnie przez Avril i Chada, do których dołączył David Hodges - producent, kompozytor, a również były członek zespołu Evanescence.

Brzmienie „Avril Lavigne” jest na tyle zróżnicowane, że trudno jest znaleźć wspólny mianownik dla wszystkich piosenek. Słuchając czterech pierwszych utworów na płycie, można odnieść wrażenie, że ma się do czynienia z twórczością nastoletniej gwiazdy, którą Avril nota bene przestała być już niemalże 10 lat temu. Pop/rockowe single „Here’s to Never Growing Up” i „Rock N Roll” posiadają wszystkie elementy przeboju, jednak z powodu znikomej promocji piosenkom nie udało się skutecznie zaistnieć na rynku. „17” to oparty na prostych gitarowych chwytach i  perkusji  powrót do przeszłości i wspomnienie beztroskich lat młodzieńczej miłości. Z kolei w „Bitchin’ Summer” Avril przypomina nam nie tylko atmosferę wakacyjnych imprez, ale także fakt, że lubi czasem pobawić się w rapowanie. Przekaz tych piosenek jest wyraźny, Avril chce się przede wszystkim dobrze bawić i nie obchodzi jej, czy dla kogoś jej zachowanie, czy też wizerunek są niedojrzałe.

Jeśli nowy album Kanadyjki miałbym podzielić na części,  to druga z nich rozpoczęłaby się utworem „Let Me Go”, który został wybrany na trzeci singiel promujący to wydawnictwo. Zaśpiewana w duecie z mężem ballada miała być pierwotnie piosenką o rozstaniu, jednak z powodu tego, co w czasie nagrywania płyty zaszło między Avril i Chadem, w tekście zaszły modyfikacje, by zmienić wydźwięk piosenki na bardziej pozytywny. Nie jest zaskoczeniem, że małżeńska kompozycja przypomina w brzmieniu nowsze przeboje Nickelback z charakterystycznymi riffami i wyznaczającymi melodię dźwiękami fortepianu. Następne „Give You What You Like” to jeden z najmocniejszych punktów w całym zestawie. Avril zaskakuje tu nie tylko oryginalną kompozycją, ale też głębią swojego wokalu. Nie można też przejść obojętnie wobec warstwy tekstowej tego kawałka. Avril śpiewa w nim o charakterystycznym  dla naszych czasów chłodzie uczuciowym i braku miłości w intymnych relacjach między ludźmi. To wszystko sprawia, że „Give You What You Like” mogłoby z powodzeniem znaleźć się na płycie np. takiej piosenkarki jak Lana del Rey.


O artystycznym dojrzewaniu wokalistki świadczy na tej płycie nie tylko romans z bardziej alternatywnymi brzmieniami, ale także dwa kolejne bezkompromisowe utwory. Owocem wieloletniej znajomości Avril z Marilynem Mansonem jest „Bad Girl”. Faktem jest, że Avril w swojej karierze jeszcze nie śpiewała tak odważnego tekstu. Trudno oprzeć się wrażeniu, że ustalając kolejność utworów na płycie, ktoś chciał puścić oko do słuchacza, a może nawet nieco sobie zażartować. Jak inaczej wytłumaczyć bowiem fakt, że tuż po duecie z etatowym skandalistą sceny rockowej na albumie pojawia się elektroniczny smaczek z elementami dubstepu i wstawkami w języku japońskim o znaczącym tytule „Hello Kitty”? Słuchając tego utworu po raz pierwszy ma się ochotę na sprawdzenie, czy przez przypadek nie włączyła się inna płyta. Po otrząśnięciu się z pierwszego szoku, że Avril Lavigne nagrała coś takiego, nadchodzi myśl, że ta kobieta musiała naprawdę się świetnie bawić nagrywając taki numer.

Trzecia część tego albumu to pięć popowych piosenek, które nie przynoszą już większych niespodzianek. Wyjątek wśród nich stanowi „Hello Heartache” – jedna z mniej oczywistych kompozycji. Choć melodię wyznacza banalne la la la la la la la la Avril stosuje tam nieco inny styl śpiewu. Z kolei „You Ain’t Seen Nothin’ Yet” mogłoby z powodzeniem znaleźć się na trzeciej płycie Kanadyjki z 2007 roku, czyli „The Best Damn Thing”, gdzie dominował energiczny pop-punkowy klimat. O tym, że piosenkarka ma już dawno za sobą okres dramatycznych przeżyć słychać szczególnie w piosence „Sippin’ on Sunshine”, który jest chyba najbardziej radosnym utworem na całym albumie.

Pod koniec płyty następuje charakterystyczne dla pop/rockowych albumów wyciszenie. W intymnym „Falling Fast” Avril subtelnie opowiada o zakochiwaniu się i nadziei na to, że to uczucie będzie trwać. O trudnościach jakie pojawiają się w miłosnych relacjach między ludźmi Lavigne śpiewa w „Hush hush”, czyli ostatnim utworze na płycie. Słyszymy tam fortepian, skrzypce oraz pełen emocji głos Avril.

Skejterka, mroczna dziewczyna, rockowa laska, dojrzała kobieta. Avril nie jest żadną z nich, czy też trafniej byłoby stwierdzić, że jest każdą z nich po trochu. W karierze wokalistki nadszedł czas na zerwanie z wszystkimi dotychczasowymi łatkami i przedstawienie Avril Lavigne taką, jaką jest naprawdę, czyli skomplikowaną i niesprecyzowaną. Na swoim piątym albumie kanadyjska gwiazda z jednej strony użyła sprawdzonych wcześniej patentów na pop-rockowe hity, z drugiej zaś odważyła się nieco poeksperymentować i ze wsparciem swojego męża i ulubionego producenta pokazać z dobrym skutkiem, co jej aktualnie w duszy gra.

Tracklista:
1. "Rock n Roll"  
2. "Here's to Never Growing Up"  
3. "17"  
4. "Bitchin' Summer"  
5. "Let Me Go" feat. Chad Kroeger
6. "Give You What You Like"  
7. "Bad Girl" feat. Marylin Manson
8. "Hello Kitty"  
9. "You Ain't Seen Nothin' Yet"  
10. "Sippin' on Sunshine"  
11. "Hello Heartache"  
12. "Falling Fast" 
13. "Hush Hush"  


Avril Lavigne
Avril Lavigne
Epic Records 2013
ocena: 8/10

czwartek, 31 października 2013

MTV EMA PRE-PARTY WARSZAWA: RELACJA


Kolorowe reflektory, błyski fleszy oraz gorące nazwiska muzycznej sceny – tego wszystkiego nie zabrakło na zorganizowanej po raz pierwszy w Polsce MTV EMA Pre-Party – imprezie będącej swoistą rozgrzewką przed corocznym rozdaniem europejskich nagród MTV. Jeszcze przed przybyciem na to wydarzenie, ochrzciłem ten event mianem EMA dla ubogich i niestety po części się to sprawdziło. Nie zmienia to faktu, że bawiłem się całkiem dobrze.



1. Miejsce

Doprawdy nie mam pojęcia co organizatorzy wszelakich imprez, fashion weekendów i koncertów widzą w miejscu nazwanym światowo ( a jakże!) Soho Factory. Obskurna, zimna hala na Pradze z trudnym dojściem. I żeby nie było – lubię surowe i minimalistyczne klimaty. Książkowe przykłady genialnego wykorzystania industrialnych budynków i pomieszczeń można znaleźć na każdym kroku w Łodzi. Byłe fabryki i zakłady zamienione w klimatyczne, hipsterskie knajpy i kluby odpowiednio urządzone wyglądają świetnie. Tego niestety nie można powiedzieć o warszawskim Soho Factory. No ale mniejsza z wyborem miejsca. Całość została niby całkiem nieźle zaaranżowana na potrzeby telewizyjnej imprezy. Czemu niby? Po zawieszenia wzroku na nieco dłużej dostrzegłem, że do udekorowania głównej hali użyto czegoś, co przypominało wypełnione wątłym kolorowym światełkiem …gigantyczne baniaki na wodę. Może to tylko moje wrażenie, jeśli ktoś wie coś więcej, serdecznie proszę o komentarz na dole. Plus za szatnię, bar i okazałą scenę. Minus za bardzo skromny wystrój i zmuszenie co bardziej głodnych uczestników do spożywania posiłków ( że tak sobie pozwolę nazwać hamburgery) na zewnątrz w jesiennym chłodzie.

2. Gwiazdy

                            Ewelina Lisowska w czasie występu

Główną atrakcją wieczoru byli oczywiście nominowani do nagrody MTV EMA w kategorii najlepszy polski wykonawca (w języku światowym szumne Best Polish Act). Na scenie zaprezentowali się kolejno Donatan (po raz pierwszy nominacja dla producenta muzycznego,a nie stricte wykonawcy) Kamil Bednarek z zespołem (zwycięzcy nagrody), Ewelina Lisowska, Margaret oraz Dawid Podsiadło. Całość sprawnie poprowadził duet Patricia Kazadi oraz debiutujący w roli konferansjera Torres z zespołu Afromental.

    Kamil Bednarek ze statuetką MTV EMA

Donatan z powodzeniem liczonym w ilości sprzedanych płyt gra na niezrozumiałej przeze mnie strunie poruszającej serca polskiej publiczności. Połączenie hip hopu i muzyki ludowej przypomina mi coraz bardziej absurdalne klimaty panujące w ostatnich latach na finałach konkursu piosenki Eurowizji, ale co kto lubi, nie wnikam. Kamil Bednarek jest typowym zwierzęciem scenicznym. Z pomocą niesamowitej, pozytywnej energii oraz szerokiego uśmiechu i przypuszczalnie dzięki odsłoniętym umięśnionym ramionom kupił publikę, a zwłaszcza jej żeńską część dosłownie w kilka sekund. Ewelina Lisowska zaczęła występ od piosenki „Aero-Plan II”, do której niebawem ma wyjść teledysk. Nieznany publiczności utwór nie przyjął się z dużym aplauzem, jednak tłum zdecydowanie ożywił się w czasie wykonywania hitu „W stronę słońca”. Margaret zaprezentowała się w niebieskim futerku, a w czasie jednej piosenki ze sceny poleciało konfetti, co może nieco odwróciło uwagę od jej niezbyt pewnego wokalu. Możliwe, że to wynik złego odsłuchu, lub gorszej predyspozycji młodej piosenkarki. Jako ostatni polski wykonawca na scenie pojawił się Dawid Podsiadło, który zaczął swój  występ od przeboju „Trójkąty i kwadraty”. Laureat II edycji polskiego X Factora to stylistyczne przeciwieństwo Margaret zarówno w kontekście wyglądu, jak i gatunku wykonywanej muzyki, jednak oboje spotkali się z życzliwą reakcją zgromadzonych ludzi.

    Dizzee Rascal na scenie w Soho Factory

Jako zagraniczna gwiazda wieczoru wystąpił Dizzy Rascal. Raper był już wcześniej w Polsce z okazji lipcowego koncertu Rihanny w Gdyni, gdzie wystąpił jako support. Jego energetyczny występ był już ostatnim tego wieczora. Po nim uczestników imprezy rozkręcał już tylko DJ.

                             Honorata "Honey" Skarbek

Poza nominowanymi do nagrody, na imprezie pojawili się m.in.: Honorata „Honey” Skarbek (prezentowała się bardzo ładnie w obcisłej białej sukience) Natalia Siwiec, projektantka Lana Nguyen, Candy Girl, Łukasz Jakóbiak, debiutujący piosenkarz Dawid Kwiatkowski, Aleksandra Szwed, aktor Michał Milowicz oraz zastęp wszechobecnych blogerek modowych z Julią „Maffashion” Kuczyńską na czele. Do tego nieco egzotycznego zestawu dołączył niespodziewanie także Kazik Staszewski.

3.  "Ekipa na bogato"

    Obsada "Warsaw Shore"

Trudno było również oprzeć się wrażeniu, że Pre-Party było jednak przede wszystkim pretekstem do wypromowania najnowszego programu stacji MTV Polska, czyli Warsaw Shore – Ekipa z Warszawy. Emisja pierwszej polskiej edycji jednej z najbardziej żenujących produkcji w historii telewizji rusza już 10. listopada. Z tego powodu w przerwach między występami na telebimach wyświetlały się raz po raz zwiastuny programu oraz sylwetki uczestników. Skoro już mowa o uczestnikach… wyglądający jak klony bohaterów zagranicznych edycji „Warszawiacy” prężyli się i wyginali, starając się ze wszystkich sił pokazać jak świetnie się bawią. Z powodu obecności konkurencyjnej ekipy pseudo-serialu „Miłość na bogato” w pewnych momentach, nawet wykonując zawiły slalom, trudno było nie stać się tłem dla filmowanych przez kamery produkcji.

Relację z MTV EMA Pre-Party w Warszawie będzie można obejrzeć 10. listopada na antenie MTV przed transmisją właściwej gali MTV EMA, która w tym roku odbywa się w Amsterdamie.

Czy organizowanie takiej imprezy to dobry pomysł? Co sądzicie o galach MTV?


piątek, 25 października 2013

RECENZJA: MILEY CYRUS - BANGERZ

Witajcie, 

Mam dla Was recenzję najnowszej płyty Miley Cyrus "Bangerz". Zapraszam do lektury i czekam na Wasze opinie na jej temat. 



CHAOS KONTROLOWANY

Swoją transformację od idolki małych dziewczynek do dyżurnej skandalistki show biznesu Miley rozpoczęła w 2012 roku. Nieskrępowana dłużej kontraktem wokalistka obcięła swoje długie, brązowe włosy i zafarbowała je na blond. W tym roku zatrudniła nowego menedżera ( Larry Rudolph, znany ze współpracy z Britney Spears) i podpisała umowę z nową wytwórnią. Jak przyznaje sama artystka, po tym jak odeszła z wytwórni Hollywood Records, zgłaszali się do niej przeróżni producenci i menedżerowie, z których każdy miał swój pomysł na to co i jak powinna teraz śpiewać. Miley ostatecznie wybrała wytwórnię RCA Records, będącą częścią Sony Music Entertainment, która dała jej dużą swobodę.

Na pierwszy singiel został wybrany utwór „We Can’t Stop”. Młoda gwiazda śpiewa w nim o imprezie, wolności i szeroko rozumianej swobodzie obyczajów... Całość została opatrzona wzbudzającym kontrowersje teledyskiem, w którym Cyrus ukazała w pełni swój nowy, wyuzdany wizerunek. Piosenka z miejsca stała się przebojem, a prowokacyjnym występem na gali MTV Video Music Awards gwiazda ostatecznie odcięła się od image'u grzecznej dziewczynki z serialu „Hannah Montana”. Obecne zachowanie i wygląd Miley z pewnością nie są przypadkowe i są efektem starannie przemyślanej strategii, która odnosi bardzo dobry skutek.

Drugi singiel, ballada „Wrecking Ball” to pierwszy w karierze Miley numer 1 na prestiżowej liście Billboard Hot 100. Jest to jeden z dwóch utworów z płyty, na którym poza syntetycznymi bitami i perkusją, można także usłyszeć instrumenty smyczkowe.

Na swoim czwartym studyjnym albumie 20-letnia Miley Cyrus obiera kompletnie nowy kierunek swojej muzycznej drogi. „Bangerz” to zestaw kilkunastu popowych utworów inspirowanych głównie hip hopem i R&B. Za brzmienie na tej płycie odpowiedzialny jest Mike WiLL, twórca hitów m.in. Rihanny, Lil Wayne’a i Ciary. Młody producent jest także współautorem większości piosenek na „Bangerz”. Piosenkarkę wsparły również takie tuzy jak Pharell Williams, czy will.i.am.

W warstwie tekstowej „Bangerz” w skrócie przedstawia obraz żądnej zabawy i przygód młodej dziewczyny (We Can’t Stop”, „Love Money Party”, „4X4”), która jednocześnie zmaga się z emocjami towarzyszącymi kończącemu się związkowi („Wrecking Ball”, „My Darlin’”, „Maybe You’re Right”). Ten rozdźwięk słychać wyraźnie na płycie, co sprawia nieco schizofreniczne wrażenie.

Na tej płycie nie brakuje kolaboracji z innymi artystami. Głównie są to raperzy (Nelly, Future, Big Sean, French Montana), jednak najbardziej znaczący zdaje się być udział Britney Spears w kawałku “SMS (Bangerz)”. Popowy utwór z elementami hip hopu (Miley w tej piosence próbuje swoich sił w rapie) według zapowiedzi Cyrus ma zostać trzecim singlem promującym tę płytę.  

Miley na nowym krążku czerpie również z klasyków czarnych brzmień. W refrenie singla „We Can’t Stop” znajduje się odniesienie do kultowej hip hopowej kompozycji „La Di Da Di” z 1985 roku. Natomiast utwór „My Darlin’” z udziałem rapera Future zawiera fragmenty kompozycji „Stand By Me” wykonywanej oryginalnie przez Ben E. Kinga na początku lat 60. ubiegłego wieku.

Klimat tego albumu zdecydowanie został zdeterminowany przez dobór hip hopowych artystów i producentów. Trudno jednak znaleźć wspólny mianownik dla wszystkich kompozycji na „Bangerz”. Można odnieść wrażenie, że Miley nadal jeszcze poszukuje swojego stylu, co nie zmienia faktu, że jej romans z kulturą hip hopu zaowocował niebanalną płytą, która wyznacza nowe standardy popowej muzyki. 

Album "Bangerz" jest dostępny w wersji podstawowej oraz w wersji deluxe zawierającej 3 dodatkowe utwory. 

Tracklista:
1. Adore You 
2. We Can't Stop 
3. SMS (BANGERZ) feat. Britney Spears 
4. 4X4 feat. Nelly 
5. My Darlin feat. Future
6. Wrecking Ball
7. Love Money Party feat. Big Sean 
8. Get It Right 
9. Drive 
10. FU feat. French Montana 
11. Do My Thang 
12. Maybe You're Right 
13. Someone Else

14. Rooting for My Baby (wersja deluxe)
15. On My Own (wersja deluxe)
16. Hands in the Air feat. Ludacris (wersja deluxe)

Miley Cyrus
Bangerz
RCA Records 2013

ocena: 7,5 / 10

A co Wy sądzicie na temat Miley Cyrus i jej nowej płyty? 

piątek, 31 maja 2013

LOVE, LUST, FAITH & DREAMS

Witajcie,

Tym razem przygotowałem dla Was fragmenty mojej recenzji najnowszego krążka 30 Seconds to Mars "Love, Lust, Faith and Dreams". Ta amerykańska kapela jest w Polsce niezwykła popularna. Wystarczył zaledwie tydzień sprzedaży, aby album uzyskał w naszym kraju status złotej płyty. Co sądzę o tym wydawnictwie możecie przeczytać poniżej.


"Konflikt z wytwórnią, pozew sądowy i batalia o miliony dolarów. Te kwestie odcisnęły piętno na poprzedniej płycie 30 Seconds to Mars. Tym razem jest o wiele bardziej kolorowo, co widać już po okładce „Love, Lust, Faith and Dreams”. Nowy album Amerykanów to niezwykła mieszanka alternatywnego rocka, radosnych bitów, patetycznych refrenów... i odrobiny szaleństwa.

Ponad cztery miliony sprzedanych egzemplarzy płyty. Najdłuższa rockowa trasa koncertowa wpisana do Księgi Rekordów Guinnessa (łącznie 309 koncertów w ciągu dwóch lat) w ramach promocji jednego albumu. Nic dziwnego, że amerykańska kapela postanowiła na swoim nowym albumie podążyć w kierunku wyznaczonym na poprzedniej płycie „This Is War”. Głośniejszy i o wiele bardziej elektroniczny i eksperymentalny – taki właśnie był w porównaniu do dwóch pierwszych krążków trzeci album zespołu z 2009 roku. Na najnowszym, wydanym w tym miesiącu „Love, Lust, Faith and Dreams” znajduje się 12 kompozycji, w których ponownie słychać zdecydowanie mniej gitar, a więcej syntezatorów, keyboardów i wyznaczającej niemalże taneczny rytm, mocnej perkusji.
[...]
Trwająca trzy kwadranse płyta rozpoczyna się od krótkiego utworu „Birth”. I już w tym kawałku można usłyszeć to, co jest dla niej charakterystyczne, czyli użycie takich instrumentów jak waltornie, puzony i tuby. Właśnie te dźwięki to także elementy w dużej mierze instrumentalnego „Pyres of Varanasi”. W majestatycznym, kojarzącym się z hymnem nadchodzącej apokalipsy utworze, nie słychać wokalu Jareda Leto, lecz głos indyjskiego mężczyzny i dźwięki ulicy. To właśnie w Indiach rozpoczął się proces nagrywania nowego albumu, dokąd wokalista udał się po zakończeniu trasy koncertowej.

Na pierwszy singiel z płyty standardowo został wybrany najbardziej przebojowy utwór z całego zestawu, czyli „Up in the Air”. Nie ma w nim nic zaskakującego poza zawrotnym tempem, w jakim kawałek wkręca się do głowy słuchacza (pierwsze, ewentualnie drugie przesłuchanie) i absolutnie nie chce z niej wyjść. Drugi singiel „Conquistador” to udany zwrot ku mocniejszemu, gitarowemu brzmieniu. Na próżno jednak szukać na tej płycie piosenek w podobnej stylistyce.

Kolejne trzy utwory to najmocniejsze punkty w całym zestawie. Wzruszające „City of Angels” opowiada historię młodzieńca, który – nie bez przeszkód – znajduje swoje miejsce na ziemi (Jared Leto w wieku 20 lat przyjechał do Los Angeles, by rozpocząć swoją aktorską karierę). Z kolei przykładem fenomenalnego połączenia instrumentów smyczkowych, elektroniki i gitar jest następny na płycie utwór „The Race”. Warto również zwrócić uwagę na oparte na partiach klawiszy „End of All Days”. Przeszywający serce i emocjonalny wokal Leto doskonale współgra z niezwykle przejmującym tekstem utworu (Maniacy miłosnych pieśni; Zniszczenie łagodzi grę; Potrzebuję nowego celu; Ponieważ zgubiłem swą drogę).
[...]
Nowy album 30 Seconds to Mars nie jest dziełem wybitnym. Nie jest to też płyta wielce zaskakująca. Cieszy jednak fakt, że zespół pomimo formalnych i prawnych problemów nadal tworzy muzykę na bardzo wysokim poziomie. Niektórych może drażnić powtarzalność motywów z poprzedniego krążka. Kto by jednak ponownie nie użył patentów, dzięki którym osiągnął nie tylko komercyjny sukces, ale sprawił, że charakterystyczne brzmienie zespołu jest momentalnie rozpoznawalne przez miliony fanów na całym świecie? Do takiego stanu artyści dążą czasami przez całą swoją karierę. Trzem panom z 30 Seconds to Mars już się to udało.

Informacja koncertowa: 30 Seconds to Mars wystąpi już 5.czerwca w Warszawie podczas drugiego dnia Impact Festiwal."

Pełna treść mojej recenzji do przeczytania tutajhttp://cdn.ug.edu.pl/index.php/kultura/muzyka/1532-mio-dza-wiara-i-marzenia

Serdecznie pozdrawiam,

Robert Choiński

czwartek, 30 maja 2013

ORANGE WARSAW FESTIVAL; BEYONCÉ; THE OFFSPRING

Witajcie,

Jeszcze nie do końca udało mi się ochłonąć po wrażeniach zeszłego weekendu, a już praktycznie nadszedł (przyspieszony z powodu Bożego Ciała) kolejny. Skupmy się jednak na świętach muzycznych, a nie kościelnych. W minioną sobotę i niedzielę na Stadionie Narodowym w Warszawie odbyła się kolejna już odsłona Orange Warsaw Festival. Niekwestionowaną gwiazdą nr 1 tej edycji festiwalu była Beyoncé. Sama informacja na temat tego, że była członkini Destiny's Child ma w końcu po raz pierwszy przyjechać do Polski odbiła się szerokim echem nie tylko w mediach, lecz także wśród zwykłych internautów. W ostatnim czasie taką wrzawę spowodował jedynie występ idola nastolatek Justina Biebera.


Nie da się zaprzeczyć, że Beyoncé wielką wokalistką jest. Nie udało mi się uczestniczyć w tym widowisku (bo trudno nazwać takie show jedynie koncertem), ale z tego co udało mi się dowiedzieć od znajomych, którzy tam byli, Beyoncé dała naprawdę spektakularny występ. Niektórzy spodziewali się po niej jeszcze więcej, jednak tak jest właśnie, gdy marka artysty jest eksploatowana do oporu. Zaczyna nam się wydawać, że wykonawca jest już niemalże nadczłowiekiem i oczekujemy nieosiągalnego. Apetyt na występ Amerykanki na pewno podsycały również rozwieszone masowo w całej Warszawie (i praktycznie w całej Polsce i innych krajach, gdzie na rynek odzieżowy dociera marka H&M) plakaty i billboardy promujące kolekcję strojów kąpielowych sygnowanych imieniem piosenkarki.


Podczas wielu koncertów i festiwali słyszałem ze sceny słowa artystów, że Polska to niezwykły kraj. Polska publiczność tym razem także nie zawiodła. Poza tym, że fani Beyoncé wypełnili po brzegi Stadion Narodowy, to również przygotowali specjalną niespodziankę. Dochodzę do wniosku, że akcje fanowskie na koncertach stają się flagową specjalnością naszego narodu. W czasie piosenki "Halo" publiczność wyrzuciła do góry niebieskie balony. Wokalistka była bardzo zaskoczona i wzruszona.


Zupełnie nieplanowanie i nieoczekiwanie wszedłem na Stadion Narodowy podczas drugiego dnia OWF 2013. Siedziałem sobie spokojnie w mieszkaniu przygotowując się do poniedziałkowych testów z angielskiego i niemieckiego, gdy zadzwonił do mnie znajomy z pytaniem, czy mam już plany na wieczór... Okazało się, że dysponuje wejściówką na OWF, której sam nie chce wykorzystać. W taki sposób udało mi się zobaczyć występ The Offspring i bawić się na tym festiwalu trzeci rok z rzędu.


Punkrockowa energia amerykańskiej kapeli porwała publiczność i kolejny raz miałem okazję do żywiołowego podskakiwania i machania rękami. Pomimo początkowych problemów z nagłośnieniem (instrumenty tłumiły głos wokalisty) koncert The Offspring zaliczam do jak najbardziej udanych. Kapela okres swojej szczytowej popularności ma już raczej za sobą, jednak nadal prezentuje bardzo wysoki poziom muzyczny. Moją szczególną uwagę zwróciła znakomita gra gitarzysty Kevina Wassermana (pseudonim Noodles).


A co Wy sądzicie o Beyoncé i innych występach w czasie tegorocznej edycji Orange Warsaw Festival?

Pozdrawiam,

Robert Choiński

poniedziałek, 27 maja 2013

MARIKA & JUWENALIA

Witajcie,

Ponownie muszę przeprosić za zastój na blogu. Mam teraz sporo nauki w związku z letnią sesją egzaminacyjną na studiach. Poza tym naprawdę dużo się teraz dzieje. Jednak uważam, że lepiej jest brać udział w wielu atrakcjach i maksymalnie je przeżywać, niż siedzieć przed komputerem stwarzając pozory bujnego życia kulturalnego i towarzyskiego.

Chłodna i wietrzna aura pogodowa kontrastowała z niezwykłym ciepłem, jakie biło ze sceny podczas występu Mariki w zeszły czwartek. Koncertowa premiera albumu "ChilliZET Live Sessions: MARIKA" miała miejsce przy nowym lokalu Cuda na Kiju (ul. Nowy Świat 6/12). Info dla smakoszy piwa: Można się tam uraczyć kilkoma rodzajami pysznych, aromatycznych, belgijskich browarów. Wróćmy jednak do meritum, czyli muzyki. Charyzmatyczna wokalistka wraz z muzykami Spokoarmii zaprezentowała na scenie akustyczne wariacje na temat swoich utworów. Trzeba przyznać, że czasami trudno było od razu rozpoznać utwory Mariki w nowych aranżacjach. Z pozoru grzeczniejsze, bardziej uładzone wersje piosenek tak naprawdę zyskały głębi dzięki lirycznym i zmysłowym interpretacjom piosenkarki.




Moim kolejnym koncertowym punktem zeszłego tygodnia były Juwenalia Uniwersytetu Warszawskiego na Agrykoli. Z piątkowych występów udało mi się zobaczyć porywające i szalone Łąki Łan oraz będącą obecnie jedną z najbardziej popularnych i docenianych polskich artystek, czyli Monikę Brodkę.

Łąki Łan wykonuje muzykę łączącą w sobie cechy naprawdę wielu gatunków. Dominuje jednak mieszanka punku i funku. Zespół zaraża pozytywną energią, na co ma wpływ zarówno skoczna i energiczna warstwa muzyczna, jak i oryginalne stroje członków kapeli... Muszę przyznać, że jeszcze nigdy nie widziałem finału koncertu, gdzie na scenie panują przebrani w pluszowe stroje zwierząt i innych stworów fani.




Jak przystało na gwiazdę wieczoru, Brodka weszła na scenę z opóźnieniem, gdy na zegarach dochodziła już północ. Widziałem tę wokalistkę po raz pierwszy od czasu, gdy wydała przełomową w swojej karierze płytę "Granda". Młoda piosenkarka przeszła totalną, artystyczną metamorfozę. Z początku wykonująca mało ambitny pop nastoletnia gwiazdka telewizyjnego talent show w przeciągu kilku lat dojrzała do odnalezienia swojego indywidualnego stylu i zdecydowanie wyszło jej to na dobre. Jej muzyka jest nadal przebojowa, lecz bliżej jej obecnie do określenia "pop alternatywny". Podczas występu Brodki zaskoczyły mnie dwie rzeczy. Po pierwsze, na scenę wyszła nie tylko śpiewać, lecz także grać. Jednak biorąc pod uwagę częstotliwość wykonywanych przez Monikę chwytów, można raczej sklasyfikować wiszącą na niej gitarę do kategorii wyjątkowo dużego i efektownego breloczka... Po drugie, zaskoczyła mnie reakcja części publiczności. Odniosłem wrażenie, że niektórzy ruszając w pogo mieli nieodpartą potrzebę poczucia atmosfery rockowego koncertu. Obijanie się o siebie i skakanie na przypadkowych ludzi do takiej muzyki, jaką wykonuje Brodka, jest co najmniej nietypowe, no ale ponoć wszystko jest dla ludzi.




A Wy na jakich występach ostatnio byliście? W następnym wpisie wspomnę o zakończonym wczoraj Orange Warsaw Festival.

Serdecznie pozdrawiam!

Robert Choiński